Aktorstwo pozwala przenosić się w czasie
Rozmowa. Martę Mazurek widzimy w serialu „Wojenne dziewczyny”. Wcześniej zebrała pochwały za „Córki dancingu” i „Warsaw By Night”. Woli mieszkać w Krakowie niż w stolicy.
- Rozpoznają już w Tobie ludzie na ulicy „wojenną dziewczynę”?
- Ostatnio kilka razy pod rząd mnie rozpoznano: w pociągu, w samolocie, na ulicy. Ale nie zdarza się to często.
- To siła telewizji: każdy z pierwszych odcinków „Wojennych dziewczyn” obejrzało ponad 3 mln widzów!
- Staram się o tym nie myśleć, by się nie stresować.
- Co tak młodą aktorkę jak Ty zainteresowało w serialu opowiadającym o czasach wojny?
- Lubię przenosić się w czasie w inny świat. Zapragnęłam zagrać w filmie kostiumowym. Mam bujną wyobraźnię, często myślę o tym, jakby to było znaleźć się w dawnej epoce.
- To był mroczny czas: trudno Ci było zanurzyć się w psychice swej bohaterki?
- Najpierw próbowałam odnaleźć Irkę jako normalną osobę w moim wieku. Dopiero potem skonfrontowałam ją z trudnymi sytuacjami, które pojawiły się wraz z okupacją. W ten sposób mogłam pokazać, jak Irka radzi sobie z wojennym terrorem.
- Serial pokazuje, że młodzi ludzie w czasie wojny chcieli normalnie żyć.
- Nasi bohaterowie nie wiedzą, co się stanie dalej. Spodziewają się, że wojna niebawem się skończy i będą mogli wrócić do swoich planów. Tak jak moja Irka: zaplanowała sobie wspaniałą przyszłość, a w jednej chwili wszystko zostało przekreślone.
- Jak się czułaś z karabinem maszynowym w rękach?
- Jest okropnie ciężki! Ale muszę przyznać, że to jest moc. Trochę to przerażające. Gdy trzyma się broń w ręku, pojawia się świadomość, że ma się władzę nad czyimś życiem. Ale to też uświadomiło mi, z jakimi trudnościami borykały się nasze bohaterki, a przede wszystkim ludzie, którzy żyli w tamtych czasach.
- „Wojenne dziewczyny” to nie jest Twój pierwszy serial. Grałaś w innych drugoplanowe role. Jak Ci się podoba ten format?
- To coś innego niż kinowy film. Jest więcej dni zdjęciowych, ale szybsze tempo. Wcześniej tego tak nie czułam, dopiero teraz, kiedy grałam rolę pierwszoplanową, doświadczyłam, jak to mocno angażująca i wykańczająca praca. W przypadku „Wojennych dziewczyn” miałam trzy i pół miesiąca dni zdjęciowych. Kiedy pewnego razu zeszłyśmy z dziewczynami z planu i poszłyśmy do kawiarni, poczułyśmy, jakbyśmy nagle znalazły się w innym świecie. Tym bardziej że byłyśmy w serialowych kostiumach. To było niesamowite doświadczenie, które uzmysłowiło mi, że aktorstwo pozwala niemal przenosić się w czasie.
- Kiedy uzmysłowiłaś sobie, że chcesz być aktorką?
- Od dziecka miałam styczność ze sceną, bo moi rodzice są muzykami. Już w podstawówce pojawiła się myśl, że chcę być „aktorką i piosenkarką”. W liceum trafiłam do teatru MplusM, który prowadziła moja polonistka. To ona zaszczepiła we mnie pomysł, by zdawać na uczelnię teatralną. Kiedyś pojechałyśmy z klasą na wycieczkę do Krakowa. Tam studiował Dawid Ogrodnik, który wcześniej skończył moją szkołę w Poznaniu. Zachęcił mnie do zdawania na PWST.
- Dlaczego wybrałaś szkołę w Krakowie?
- Zdawałam też do Warszawy i Wrocławia, ale nie przeszłam wstępnego etapu. A tu się dostałam. Wiedziałam, że to ostatni egzamin, postanowiłam więc dać z siebie wszystko. I dostałam się na wydział wokalno-aktorski.
- Dobrze wspominasz studia pod Wawelem?
- Jak chaos. Każdy rok inny. Nawet pisałam pracę magisterską o tym, jak się przechodzi szkołę. Bo w tym czasie bardzo się zmieniamy. Trzeba szybko dojrzeć.
- Jak to wyglądało w Twoim przypadku?
- Byłam bardzo daleko od domu. Początkowo ciężko znosiłam ten wyjazd, zwłaszcza że mój brat miał wtedy 5 lat. Pierwszy rok był straszną gonitwą. Potem to się uspokoiło i na drugim roku można było wreszcie skupić się na aktorstwie. Mieszkałam w akademiku, miałam wspaniałych znajomych, było wesoło. Dzięki temu stałam się bardziej otwarta. Przedtem byłam nieśmiałą osobą, choć lubiłam publicznie występować. W szkole mogłam nad tym popracować. To dobrze, że życie daje nam takie wyzwania, by móc przekraczać swoje słabości.
- Kraków kojarzy się z teatrami. Nie chciałaś w którymś z nich dostać etatu?
- Raczej nie. Choć miałam propozycje. Czułam jednak, że tak zaraz po szkole etat w teatrze to jeszcze nie dla mnie. Chciałam spróbować sił w filmie.
- Dlaczego więc zdecydowałaś się zostać w Krakowie?
- Z prywatnych powodów. Po studiach mieszkałam w Warszawie, ale w końcu wróciłam do Krakowa, bo mój narzeczony jest stąd.
- Trudniej kierować karierą z Krakowa niż z Warszawy?
- Kiedy mieszkałam w Warszawie, czułam, że wszystko kręci się tylko wokół pracy. Non stop czekałam na propozycje. „Jestem w stolicy, więc czemu nie dzwoni telefon?” - denerwowałam się. W Warszawie ciężej znosi się okres, gdy nie ma się pracy. W Krakowie jest już inaczej. Spokojniej.
- I jak Ci się prywatnie podoba w Krakowie?
- Ten Kraków, który poznałam na studiach, jest inny od tego, który poznaję teraz. Przez narzeczonego chodzę całkiem odmiennymi drogami niż kiedyś. On jest reżyserem po łódzkiej filmówce, ale tu trzyma się ze środowiskiem raperskim i rolkarskim. Żyjemy więc całkiem normalnym życiem.