Agnieszka Syczewska, wiceprezes Jagiellonii: Będę się targować nawet o sto złotych
Druga po prezesie Kuleszy. Drobna brunetka, wiceprezes Jagiellonii Białystok Agnieszka Syczewska, wie, co robić, by Jaga nie miała problemów. - Jeżeli chodzi o finanse Jagiellonii, to zawsze jestem tym złym policjantem. Będę się targować nawet o sto złotych. Nie ma zmiłuj - mówi z uśmiechem.
- Często grywa pani w FiFĘ?
- Nie gram, bo nie umiem. W ogóle jeżeli chodzi o gry komputerowe, to jestem antytalentem. Jedyne, w co kiedyś grałam, to w węża na komórce. Poza tym, nic.
- Prezes klubu piłkarskiego nie umie grać w piłkę nożną? Wstydzi się pani?
- Prezes to akurat potrafi. Cezary Kulesza to były piłkarz. Ja nie umiem grać. Powiem więcej, samo granie nigdy mnie nie pociągało. Od tego w Jagiellonii jest kto inny.
- W takim razie, proszę powiedzieć, kto pociąga za sznurki w Jadze. Wróble ćwierkają, że pani. Słusznie ćwierkają?
- To nie jest tak, że tylko jedna osoba podejmuje decyzje, pociąga za wszystkie sznurki i tylko ona pracuje. Praca w administracji klubu to współpraca zespołowa, tak samo jak piłkarzy na boisku. Kluczowe decyzje podejmują akcjonariusze i rada nadzorcza. To na tym szczeblu nowe projekty dostają lub nie „zielone światło”. Potem my, jako pracownicy klubu, robimy wszystko, by zrealizować te pomysły. Moje zadania skupiają się głównie na bieżącym, codziennym zarządzaniu klubem.
- Ale spora część spraw, które pani wymieniła, to akurat pani działka.
- Taka jest moja rola. Mam dopilnować, aby wszystko przebiegło sprawnie od początku aż do końca, a na dodatek z najlepszym skutkiem dla klubu. Terminy mają być dotrzymane, zlecone zadania wykonane, wątpliwości prawne rozwikłane, itp. Dziesiątki drobnych i wielkich spraw, których często w ogóle nie widać na zewnątrz. Pracuję w klubie z grupą fajnych ludzi i dlatego razem możemy więcej.
- To co, jednego dnia występuje pani jako dobry policjant, a drugiego jako zły?
- To nie tak. Wszystko zależy od konkretnej sytuacji. Dobro Jagiellonii jest najważniejsze. Dlatego jeżeli potrzeba, mogę być tą złą albo dobrą. To nie ma większego znaczenia, ważne, co jest najlepsze dla klubu.
- A jeśli przychodzi do rozmów o pieniądzach?
- Jeżeli chodzi o finanse Jagiellonii, to zawsze jestem tym złym policjantem. Niezależnie od tego, czy rozmawiam z piłkarzem, jego menadżerem, pracownikiem, przyszłym pracownikiem, dostawcą czy firmą, u której coś zamawiamy. Tu nie ma zmiłuj. Będę się targować nawet o sto złotych. Tylko, że tu nie chodzi o to, by komuś zapłacić jak najmniej. Bardzo pilnujemy, żeby klub nie żył ponad stan i płacił swoje zobowiązania na czas. Od trzech lat nie spóźniliśmy się z żadnym terminem płatności. W Polsce uchodzi to za ewenement. Kiedy zaczynałam pracę w Jagiellonii, bywało z tym różnie. Były momenty, że brakowało nam w kasie, kontrahenci dopominali się o zaległe pieniądze, a na dodatek trzeba było zorganizować środki, by wysłać zespół na mecz. Wtedy ta „stówa”, o którą się teraz spieram, mogła wiele zmienić. Dziś jest inaczej, ale tamte wydarzenia sprawiły, że w kwestiach finansowych jestem nieustępliwa.
- Piłkarze wiedzą, że jak szefowa siada z nimi do rozmów, to niekoniecznie muszą odnieść sukces?
- Bardzo dużo takich rozmów prowadzi prezes Cezary Kulesza. Czasami jesteśmy razem, bywa też, że tylko ja rozmawiam. Powtórzę to, co mówiłam wcześniej, tu nie chodzi o to, by zapłacić jak najmniej. Chodzi o to, by wszystko się bilansowało, żeby ustalone kwoty płacić w terminie. W środowisku piłkarskim jest takie powiedzenie „nikt ci tyle nie zapłaci, co klub X obieca”. W miejsce X kibice będą potrafili wstawić nazwy paru klubów. Ja ich nie podam. My tak nie działamy.
- Wiceprezes, dyrektor zarządzający, rzecznik prasowy, czyli trzy w jednym. Jak to wszystko sprawnie połączyć?
- I jeszcze klubowy radca prawny. Główny akcjonariusz klubu chwali się wszystkim, że ja sprawuję cztery funkcje za jedną pensję.
- To jeszcze gorzej, bo nie da się podzielić dnia tak, że od 9 do 11.30 jestem radcą, potem przez godzinkę rzecznikiem, a do 14.45 urzęduję wyłącznie jako wiceprezes...
- Oczywiście, że się nie da. Praca w klubie zaskakuje codziennie. Nawet jak wchodzę do biura z ustalonym w głowie planem dnia, to często nim dojdę do gabinetu (około siedmiu kroków), muszę wszystko zmienić. Tu normą jest właśnie ta nieprzewidywalność. Przykładowo o transferze Jacka Góralskiego mówiło się od kilku dni. Szczegóły dopinaliśmy jednak we wtorek. Z tym, że dopiero późnym wieczorem postawiliśmy ostatnią kropkę w tej umowie. A jeśli zaczynają się kryzysy sportowe, medialne czy inne, to jest już jazda bez trzymanki. Wtedy wszystkie ręce na pokład i cała nasza ekipa zasuwa z tym newralgicznym dla klubu tematem. W takich sytuacjach - o czym często przypominam pracownikom - nie można pracować w oparciu o wcześniej przygotowane schematy, czy odnosić się tylko do samego zakresu obowiązków danej osoby. Każdy musi znaleźć ten fragment zadania, w którym czuje się najlepiej i w czym się sprawdza.
- Trochę dużo, ale powiem jak ten akcjonariusz, jeśli pani to nie przeszkadza...
- To ja jestem na świeczniku, ale nie jestem sama. Mam świetny zespół, który bardzo mi pomaga i dlatego to tak dobrze wygląda.
- Skoro jest pochwała, i to publiczna, to teraz zespół może zapytać o podwyżkę?
- To świetni ludzie.
- Aha, rozumiem, nie moja sprawa. Ale rzeczywiście jest nieźle. Jagi nie imają się takie kryzysy, jak w innych zespołach. Ostatni to czas, gdy wszyscy zastanawiali się, czy będzie degradacja, czy nie. A Agnieszka Syczewska została wtedy rzecznikiem klubu z doświadczeniem na poziomie zerowym.
- To było coś strasznego zarówno dla klubu, jak i dla mnie osobiście. Rzecznikiem zostałam miesiąc wcześniej. Prezes Ireneusz Trąbiński zebrał pracowników klubu (byłam jedyną dziewczyną) i oznajmił: „Nie obraźcie się Panowie, ale wśród was najładniejsza jest Agnieszka” i tak zdobyłam tę funkcję. Tamte wydarzenia sprawiły, że bardzo szybko było mi dane nauczyć się, jak ważna to rola i jak odpowiedzialna. Degradację zamieniono nam na ujemne dziesięć punktów, ale wszyscy mówili, że to tylko odroczony spadek z ekstraklasy. Wiemy, jak to się skończyło. Dodatkowo dowiedzieliśmy się o sobie, że z klubem jesteśmy na dobre i złe. Dlatego tak bardzo cenię stabilizację Jagiellonii, która jest zasługą akcjonariuszy. Ci ludzie są w Jadze od lat. To uznani przedsiębiorcy, którzy świetnie się znają, szanują i rozumieją, o co się gra. Nie we wszystkim się zgadzają, ale mimo to na końcu zawsze osiągną porozumienie. Najlepsze dla klubu.
- Jasne, przychodzi pani wiceprezes i mówi: „Macie trzy minuty! Jak wrócę jest po problemie!“
- (śmiech) Nie, to nie tak. Wiem, jakie jest moje miejsce w szeregu. Akcjonariusze czy rada nadzorcza spotykają się często i rozmawiają na wiele tematów. Oni żyją Jagiellonią. Moja rola to codzienne spinanie tych wszystkich spraw, żeby wszystko się kręciło we właściwą stronę. To, że u nas nie ma zmian właścicielskich, jak np. w Śląsku czy Koronie, zmian trenerów, czy prezesów, wynika właśnie z ich odpowiedzialności. Każda zmiana destabilizuje. W Jagiellonii jest stabilnie, dzięki czemu możemy się spokojnie rozwijać i skupiać na innych sprawach.
- Finansowo Jaga wypada na transferach dobrze. Według „Przeglądu Sportowego”, klub zarobił na sprzedaży swoich graczy około sześciu milionów euro, a na zakupy wydał niecały milion.
- Nigdy nie potwierdzamy kwot transferów. Prawdą jednak jest, że udało się nam zrobić kilka dobrych transferów, które były dużym zastrzykiem środków dla klubu. Tu słowa uznania należy kierować do prezesa Kuleszy, który potrafi wynaleźć wartościowych zawodników i skutecznie negocjować ich kontrakty. Mam tylko drobną uwagę do tych, którzy liczą nam te wszystkie miliony. Często płatności za transfery rozłożone są na raty, np. transfer Bartka Drągowskiego - na dwa lata i do końca nie został jeszcze rozliczony. To powoduje, że choć media ekscytują się zawrotnymi kwotami, to w naszej kasie nie zawsze widać to samo. Utrzymanie klubu w tym sezonie to koszt ok. 20 mln zł, bez kosztów budowy bazy treningowej. Ta kwota to nie tylko pensje piłkarzy czy koszty organizacji meczów, ale też nowe transfery. Nawet gdy piłkarz przychodzi do nas bez kontraktu, to nie znaczy, że podpisze z nami umowę za darmo. Jeżeli ma kilka ofert, a ci najlepsi zwykle je mają, to płacimy mu za tzw. podpis, płacimy też jego agentowi.
- Niemniej Jagiellonia ma taki talent, że kupuje tanio, a sprzedaje drogo.
- Rzeczywiście ostatnio to się nam udaje. Zyskaliśmy opinię, że w Jagiellonii można się rozwinąć albo odbudować i dalej się wybić. Jeżeli piłkarz dostaje naprawdę dobrą ofertę, to zwykle dajemy mu zgodę na transfer. To też przyciąga. Nowi gracze przyjeżdżają do klubu, patrzą na nasze zdjęcia w biurze i widzą, że do dobrego zespołu odszedł Grzesiek Sandomierski, Bartek Drągowski, Michał Pazdan czy wcześniej Kamil Grosicki. Jesteśmy takim oknem wystawowym. Na nasze mecze przyjeżdża wielu skautów z innych klubów, także z Europy. Obserwują naszych piłkarzy i dlatego wielu innych graczy chce u nas być.
- Czyli jesteście takim transferowym perpetuum mobile.
- (śmiech) Jeszcze nie, ale to pan powiedział.
- Dość płynnie przeszła pani w pracy od organizacji społecznej do spółki akcyjnej.
- Czytał pan trochę...
- Czytanie to podstawa. W ankiecie dla „łowców głów” napisała pani: „moje hobby to piłka nożna“. W dodatku poszła pani na rozmowę kwalifikacyjną dla zabawy, żeby wiedzieć, jak to wygląda.
- Tak. To był duży przypadek. Chciałam przygotować się do szukania pracy jako prawnik w Warszawie, więc potrzebowałam takiego doświadczenia. Ta organizacja społeczna to był błąd w ogłoszeniu, bo już wtedy Jagiellonia była spółką akcyjną. Zresztą, po pierwszym pytaniu rekruterki wiedziałam, że chodzi o klub piłkarski.
- Czyli, gdyby jako hobby wpisała pani literaturę iberoamerykańską i pływanie synchroniczne, dzisiaj fotel wiceprezesa zajmowałby kto inny?
- Możliwe, że wtedy nie zaprosiliby mnie na tę rozmowę.
- Wchodzi więc pani do firmy nie wiedząc, co ją czeka. Asystent zarządu to wszystko i nic. Nagle okazuje się, że potrzebny jest rzecznik i pada argument nie do zbicia: Agnieszka jest najładniejsza, więc będzie rzecznikiem. Była jakaś wizja tej pracy, jakiś wzorzec do podglądania?
- Dużo zawdzięczam ówczesnemu prezesowi Ireneuszowi Trąbińskiemu, który przyjął mnie do pracy i od razu rzucił na głęboką wodę. Pozwolił mi jednak popełniać błędy i uczyć się na nich. Wtedy nie było na kim się wzorować. Nie narzucił mi sztywno zakresu obowiązków. Pozwolił mi znaleźć sobie działkę, w której się czułam dobrze. To był czas, kiedy wszyscy uczyliśmy się klubu i klub uczył się nas. Jednym z moich pierwszych zadań było zamknięcie bazaru przy ul. Jurowieckiej i przeprowadzka klubu tutaj, do błękitnego wieżowca przy ul. Legionowej. To był dla mnie okres niepewności, ale przeszłam to.
- Weszła pani do świata facetów, osobników ponoć niespecjalnie skomplikowanych, może prostolinijnych, ale zasiedziałych w piłce. Musieli na swoim terenie zaakceptować kobietę?
- Nie musieli. Na początku wszystko dla mnie było trudne i nowe. Wszystkiego musiałam się nauczyć. Musiałam poznać różne mechanizmy regulacyjne, a przede wszystkim mnóstwo przepisów. Bardzo szybko dowiedziałam się, że choć skończyłam studia prawnicze, to moja wiedza ma się nijak do prawa sportowego. Tu jest mnóstwo restrykcji związanych z ochroną zawodników, zawieraniem kontraktów, itp. Nie ukrywam, że na początku mój brak doświadczenia i młody wiek mógł być dla niektórych problemem, ale specjalnie tego nie odczułam. Generalnie, bardzo lubię środowisko piłkarskie i nasze spotkania.
- Taka sytuacja stwarza też pole do - nie bójmy się tego słowa - manipulacji tymi zasiedziałymi facetami. Bo ja taka mała, jestem nowa i biedna...
- Niby sposób „na blondynkę”? Nie stosuję go, choć czasem kobiece podejście do jakiejś sprawy wydaje mi się lepsze. Jeśli jest jakiś konflikt, a próba jego rozwikłania od dłuższego czasu nie rokuje, bo strony uparły się przy swoich racjach. Wtedy, że tak nazwę, obecność kobiety łagodzi obyczaje.- Aha. I argument ostateczny: jak mi nie ustąpicie, to zemdleję zaraz albo będę płakać. Przez was dranie!
- (śmiech) Bez przesady. Tak nigdy nie było. Płakałam, kiedy odchodził od nas Kamil Grosicki. To wulkan energii i bardzo fajny człowiek. Teraz, kiedy odchodzi Jacek Góralski, też jest mi smutno. On dawał drużynie, nam, niesamowitą moc.
- Mówi pani, że w tej pracy dzieje się tak dużo, że nie da się wszystkiego dokładnie zaplanować. Ile godzin spędza pani w pracy?
- Tu mam problem. Ja uwielbiam moją pracę i w zasadzie jej tak nie nazywam. To moje hobby. Czerpię z tego ogromną satysfakcję i adrenalinę do zwykłego funkcjonowania. Jestem tyle czasu, ile trzeba, by załatwić bieżące sprawy. Choć zamykając klubowe drzwi, moja głowa dalej trochę zostaje w pracy. W zasadzie jedynym sposobem, żebym odcięła się od moich obowiązków, to wyjazd w jakieś ciekawe miejsce.
- Są takie miejsca na Ziemi, gdzie nie docierają telefony i maile od prezesa?
- (śmiech) Myślę, że na pewno są. Na razie jeszcze ich szukam. A poważnie, ta praca dała mi bardzo wiele, ukształtowała mnie. Dzięki niej jestem nie tylko świadkiem, ale wręcz uczestnikiem wspaniałych wydarzeń. W zamian wymaga się ode mnie ogromnej odpowiedzialności, co dla wielu może być przeszkodą. Nie mogę, ot tak, wyjść z pracy, bo minęła 16 i wrócić następnego dnia, by skończyć zadanie. Albo nie odbierać telefonów wieczorem, bo przecież umówiłam się ze znajomymi. Skoro ktoś do mnie dzwoni, to znaczy, że ma powód i jestem potrzebna. Nie każdy to potrafi zrozumieć.
- Ale pani nie jest zwykłym pracownikiem, tylko trójfunkcyjnym wiceprezesem. Jest pani na spotkaniu towarzysko-tanecznym, a tu nagle pilny telefon od prezesa. I jak to wszystko rzucić, gdy dookoła znajomi, atmosfera i jeszcze nie daj Boże, te „śliczne oczy zielone do oszalenia”? No jak?
- A jeżeli chodziłoby o transfer Roberta Lewandowskiego do Jagiellonii? Kiedy przechodził ze Znicza Pruszków do Lecha Poznań, dość mocno staraliśmy się, by jednak wybrał nas. Wtedy się nie udało. Nie będę ukrywać, są takie sytuacje, że muszę wyjść z imprezy. Moi znajomi to rozumieją. Telefon odbieram zawsze i o każdej porze. Gdybym kilku z nich nie odebrała, myślę, że parę ważnych sytuacji by się nie wydarzyło, paru piłkarzy czy transferów by nie było.
- Kiedyś jednak trzeba odpocząć. Jak wypoczywa wiceprezes Syczewska, kiedy kończy pracę o godz. 23, a lokale gastronomiczne powoli pustoszeją , nie mówiąc o klubach fitness?
- Ta praca absorbuje, ale ekstremalne przypadki to sporadyczne wydarzenia w ściśle określonych porach roku. Mam swoją grupę przyjaciół od czasów liceum i studiów i staramy się wspólnie spędzać czas. Lubimy razem gdzieś wyjechać. Mam swoje ukochane miejsce na Mazurach. To dom moich przyjaciół, w którym - gdy tylko wchodzę suchą stopą na taras i patrzę na jezioro, kompletnie się wyłączam. Nie można dać się zwariować, trzeba też odpoczywać.
- Tylko że telefony ma Mazurach działają i ścigają panią bez przerwy.
- Ścigają, to prawda. Tam odebrałam telefon z ofertą dla Grześka Sandomierskiego, w sobotę około północy… Kiedy teraz graliśmy co czwartek w Lidze Europejskiej, pracy było tak dużo, że większość pracowników klubu pewnie nie wiedziała do końca, jaki jest dzień tygodnia. Roboty był ogrom i szkoda, że tak szybko się to skończyło. To była niesamowita przygoda. Europejskie puchary to marzenie nie tylko piłkarzy, ale też administracji klubu.
- Skoro niemal nie opuszcza pani (przynajmniej mentalnie) pracy, to życie prywatne jest Jagiellonią? Długo tak się nie da. Łatwiej już osiągnąć stan: Dzień dobry. Nazywam się Agnieszka Syczewska i jestem pracoholikiem?
- Nie dajmy się zwariować. Nie ukrywam, że jestem zaangażowana w swoją pracę i lubię to, co robię. W Jagiellonii jestem od prawie dziesięciu lat. Zaczynałam jako szeregowy pracownik, dziś jestem wiceprezesem. „Sodówka” z tego powodu nie uderzyła mi do głowy. Nie chodzę w dresach w pracy, tylko dlatego, że to piłkarski świat. Zakładam ulubioną sukienkę lub kostium. Jeżeli mogę to szpilki, robię makijaż, maluję paznokcie i idę na mecz. Co prawda, nie obejrzę go jak typowy kibic, bo jestem w pracy, ale wszystko ma swoje granice. Ani przyjaciele, ani zwłaszcza rodzina, nie zwracają mi jeszcze uwagi, że przesadzam z tą Jagiellonią. Owszem, czasami tego prywatnego czasu mam mniej. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, na jakim stanowisku pracuję i w jakiej firmie. Jestem bardzo ambitną osobą, wymagam dużo od innych, dlatego jeszcze więcej wymagam od siebie. Jeżeli chce się dążyć do sukcesu, to bardzo trudno go osiągnąć przychodząc do pracy o godz. 8 i wychodząc o godz. 16. Czasami trzeba dać z siebie coś extra.
- Jeśli człowiek (a wiceprezes zwłaszcza) tak pracuje, pracuje i pracuje, to znaczy, że odżywia się niezdrowo?
- A właśnie, że nie. Odżywiam się zdrowo. Jestem na tzw. diecie pudełkowej. Dzięki temu mam zbilansowaną dietę i dodatkowo oszczędzam czas.
- Ile tych pudełek dziennie musi pani skonsumować?
- Pięć.
- Czyli tak, żeby było i dietetycznie, i syto. A jeśli Agnieszka Syczewska wraca z pracy po 22, to już do rana pości?
- Nie. Te pudełka zawsze ze mną jeżdżą, więc nigdy głodna nie chodzę.
- Fitness, callanetics, joga i co tam jeszcze, używamy?
- Nie. Jestem po kontuzji kolana. W kwietniu, na nartach, zerwałam więzadło i dopiero zaczynam powoli wracać do sprawności. Jestem po operacji, potem była unieruchomiona noga, chodziłam o kulach. Jeszcze nie wróciłam na sto procent do pełnej sprawności. Mogę już powoli zaczynać biegać i próbować jazdy na rowerze. Ma to też swoje konsekwencje: koniec z nartami. Ten sport chyba nie jest dla mnie.
- A dawno niewidziani znajomi przypominają o swoim istnieniu? Taki telefony: „Słuchaj Aga, ja w czwartej ławce siedziałem. Raz zjadłem ci kanapkę, ale niecałą. Załatwisz bilet na mecz?“
- Pewnie! Zwykle kiedy gramy z Legią Warszawa czy jak jest jakiś ważny mecz. Ostatnio, kiedy graliśmy decydujący o mistrzostwie mecz z Lechem Poznań. Tak, wtedy odbieram dużo telefonów. Przypominają sobie o mnie różni koledzy, nawet tacy, którzy mi ponoć w przeszłości ślubowali wieczną miłość. Najśmieszniejsze jest to, że najbliżsi przyjaciele, znajomi i rodzina nigdy do mnie dzwonią z takimi prośbami. Sami kupują wejściówki albo oglądają mecz w telewizji. Z drugiej strony, to dobrze, że Jagiellonia ma tylu kibiców. Choć ci powinni dzwonić do mnie nie tylko przed meczami z Legią czy Lechem, ale teraz - przed Sandecją.
- W przyszłym roku będzie jubileusz. 10-lecie pracy w niedoszłej organizacji społecznej Jagiellonia SA. Wchodzi pani i ogłasza: „Tu jej ekscelencja. Jutro dzień wolny. Zarządzam święto klubowe!“?
- (śmiech) Rzeczywiście, to już będzie cała dekada. Zobaczymy, czy będzie co świętować. Jeszcze cały rok przed nami.
- Oczywiście, że będzie. Przecież prezes nie pozbędzie się pani wiceprezes, która efektywnie wykonuje pracę czterech osób za jedną pensję. A prezes liczyć potrafi.
- Trzeba mieć dystans do siebie i tej pracy. Z siebie też czasami trzeba się pośmiać.