Afera Amber Gold. Małżeński duet niczego przed komisją nie wyjaśnił
Jeżeli ktoś myślał, że przesłuchanie przed sejmową komisją Marcina i Katarzyny P. wniesie coś do wyjaśnienia afery Amber Gold, był w błędzie. Zresztą Marcin P. w ogóle nie czuje się winny.
Dziesiątki dziennikarzy, kamery, mikrofony, sporo ciekawskich. Takich tłumów w Sądzie Okręgowym w Warszawie dawno nie było. Marcin P. i jego żona Katarzyna, dzień po dniu, zeznawali przed sejmową komisja śledczą, która ma wyjaśnić kulisy afery Amber Gold.
Na pierwszy ogień poszedł jej twórca i szef - Marcin P. Nie był zbyt rozmowny. Odmówił odpowiedzi na trzy pierwsze pytania, w ogóle trudno oprzeć się wrażeniu, że Marcin P. powiedział tylko to, co chciał powiedzieć. Nie miał najmniejszego zamiaru wyjaśnić, kiedy zdecydował się na stworzenie Amber Gold, skąd wziął taki pomysł i pieniądze potrzebne na rozpoczęcie działalności swojej firmy. A pytania padały przeróżne, także o polityków i Michała Tuska.
- Michał Tusk zgłosił się do mnie sam, że chce znaleźć zatrudnienie w OLT Express Regional - wyjaśniał Marcin P. i przyznał, że „nie było mu to na rękę, aby zatrudnić syna premiera”. - Nie chciałem, żeby polityka mieszała mi się w działalność biznesową spółek - uzasadniał.
Z jego słów wynika, że na zatrudnienie Michała Tuska miał jednak nalegać były dyrektor zarządzający OLT Express Jarosław Frankowski. - W redakcji „Gazety Wyborczej” były wtedy redukcje etatów. Michał Tusk spodziewał się, że może stracić pracę, stąd szukał nowej - tłumaczył Marcin P. i kontynuował: - Michał Tusk potrzebował stałego źródła dochodu żeby przewalutować lub przerolować kredyt hipoteczny.
Konkretny, cwany, niektórzy dodają jeszcze: cyniczny i bezczelny.
- Skąd miał pan know-how na tę piramidę - zapytał w pewnym momencie poseł Zembaczyński z Nowoczesnej.
- Odmawiam odpowiedzi na to pytanie, proszę nie nazywać tego piramidą finansową - odpowiedział Marcin P. - Było to przedsiębiorstwo, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, nie była to piramida finansowa, żaden wyrok prawomocny w tej sprawie nie zapadł - dodał. Podkreślił zarazem, że „w systemie polskim nie istnieje coś takiego jak piramida finansowa”.
Oskarżał innych na prawo i lewo, sam, bynajmniej, winny się nie czuje.
Katarzyna P. była znacznie mniej rozmowna, jej czwartkowe przesłuchanie było chyba najkrótsze w historii - trwało góra 15 minut.
- Korzystam z (prawa) do odmowy składania zeznań - powiedziała w czwartek Katarzyna P.
- Liczyliśmy się z tym, pani Katarzyna podobną postawę prezentowała praktycznie przez całe postępowanie, wymiar sprawiedliwości radzi sobie z takimi sytuacjami, my też sobie poradzimy - powiedziała Małgorzata Wassermann, szefowa komisji śledczej ds. Amber Gold.
Do zmiany zdania próbował nakłonić Katarzynę P. poseł Zembaczyński.
- Chciałem się zwrócić do świadka. Pani Katarzyno P., była pani „księżniczką Amber Gold”, to Marcin P. tak panią nazywał, posadził na tym tronie, ma pani dzisiaj znamienitą okazję, żeby opinii publicznej powiedzieć prawdę o tej aferze, niech pani odpowie na te pytania, które nie będą kolidować z pani procesem karnym i przekaże komisji śledczej i opinii publicznej to wszystko, czego chcemy się dowiedzieć. Proszę to wziąć pod rozwagę - mówił Zembaczyński.
Niestety, niewiele wskórał.
- Podtrzymuję swoje stanowisko - odpowiedziała na apel Katarzyna P.
Dziennikarze, ale i ci, którzy śledzą spektakl, jaki funduje nam komisja, musieli obejść się smakiem.
Małżonkowie mają już zresztą doświadczenie w odpowiadaniu na pytania śledczych. W marcu ubiegłego roku w Sądzie Okręgowym w Gdańsku rozpoczął się ich proces, jeden z największych, jakie miały miejsce w naszym kraju.
Marcin i Katarzyna P. w 2009 roku utworzyli spółkę Amber Gold, która miała inwestować w złoto i inne kruszce. Klientów kusiła wysokim oprocentowaniem inwestycji. W lipcu 2012 r. linie lotnicze OLT Express zaczęły mieć kłopoty finansowe, w końcu ogłosiły upadłość. W połowie sierpnia 2012 r. upadłość ogłosiła spółka Amber Gold.
Były prezes Amber Gold i jego małżonka zostali oskarżeni o kradzież ponad 850 milionów złotych, w wyniku czego poszkodowanych zostało ok. 19 tysięcy osób. Marcinowi P. przedstawiono 24 zarzuty, natomiast Katarzynie P. 17. Grozi im do 15 lat więzienia.
Pierwsza rozprawa byłą zresztą dość emocjonalna, jak donosiły media Katarzyna P. rozpłakała się, ponoć miało dotknąć ją pytanie o to, czy ma dzieci. Smaczku całej historii dodaje fakt, że pół roku wcześniej przebywając w areszcie urodziła dziecko, którego ojcem jest strażnik więzienny. Jak tłumaczyła, jest w kiepskim stanie psychicznym i musi leczyć się z depresji.
Z kolei Marcin P. próbował popełnić samobójstwo w samochodzie, który dowoził go na pierwszą rozprawę. Na sali rozpraw przebywał w kajdankach znajdując się za kuloodporną szybą.
- Sąd posiada pisemną informację z konwoju, że w przypadku oskarżonego zachodzi wysokie ryzyko samouszkodzenia na sali rozpraw. Zostanie skuty ze względu na własne bezpieczeństwo - wyjaśniła sędzia Lidia Jedynak, która prowadzi sprawę.
Marcin P. i jego żona Katarzyna to bez wątpienia negatywni bohaterowie ostatnich lat i jedno z najbardziej tajemniczych małżeństw w kraju.
Ich kłopoty zaczęły się pięć, a właściwie sześć lat temu, kiedy w prasie pojawiło się kilka tekstów, z których wynikało, że firma Marcina P. i jego żony może mieć kłopoty, ale nikt chyba wtedy nie spodziewał się aż takiej afery. Ot, młody, zdolny, z otwartą głową do biznesu i kilkoma wyrokami na koncie, chciał dać ludziom zarobić, ale po prostu nie wyszło. Do znajomości z P. nikt się już jednak wtedy przyznawać się nie chciał, chyba że był jego nauczycielką z lat szkolnych albo kolegą z podwórka. Głód newsa był tak duży, że w sieci pojawiła się nawet plotka, że Marcin P. jest dalekim kuzynem ministra Arabskiego, czemu ten drugi stanowczo zaprzeczał, a do czego ten pierwszy wcale się nie przyznawał.
Sam Marcin P., na początku 2012 roku oprócz konferencji prasowej udzielił chyba dwóch wywiadów, z których najbardziej przebił się fakt, że, jak to stwierdził, Michał Tusk, syn premiera, sam zgłosił się do pracy w OLT. Młody Tusk miał powiedzieć, że wypala się w pracy w „Gazecie Wyborczej” i zaproponował, że może być twarzą linii. - Spytałem go, czy wie, jaka jest sytuacja z AG, i czy nie boi się o reakcję ojca. Stwierdził, że zdanie ojca go nie interesuje i że chce budować swoją markę. Złożyliśmy mu propozycję, którą po kilku dniach odrzucił - mówił szef Amber Gold dziennikarzom „Gazety Polskiej Codziennie”.
I tak na jakiś czas Michał Tusk przyćmił Marcina P., ale na krótko, bo szybko do mieszkania P. i do innych posiadanych przez nich apartamentów w celu zabezpieczenia dokumentów związanych z działalnością firmy Amber Gold weszła ABW. Wiele osób w Trójmieście straciło pracę albo zlecenia: czy to pracowników, czy współpracowników obu firm Marcina P.: AG i OLT. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej głośno było o „rekrutacjach” do AG. Mówiło się wtedy w Trójmieście, że warto wysłać tam CV, bo płacą tyle, ile się zażąda. Ale najłatwiej było do Amber Gold po prostu się wkręcić: trzeba było znać kogoś, kto już tam pracował. AG odbierano jako wielką szansę, bo oto na trójmiejskim rynku pracy pojawiła się dynamiczna firma, która szuka kadry i na dodatek nie skąpi na wynagrodzeniach.
- Oferta pracy, jaka została mi przedstawiona, brzmiała bardzo atrakcyjnie. Wcześniej też nie zarabiałem źle, jestem fachowcem w swojej branży. Ale zaproponowane przez Marcina i Katarzynę P. wynagrodzenie było dużo większe niż moja dotychczasowa pensja. Nie zastanawiałem się długo, zgodziłem się. Oczywiście wiedziałem, że Marcin P. otrzymał kiedyś wyrok, wiedziałem jak wszyscy o jednym wyroku, który zazwyczaj kwitował stwierdzeniem: błędy młodości. Na początku informował mnie, że Amber Gold działa jako tzw. dom składowy, dziś już wiem, że to była nieprawda. Praca była trudna, mocno mnie angażowała. Do końca wierzyłem, że wszystko się jakoś wyjaśni, że się poukłada, że okaże się, że to jednak Marcin P. ma rację, że odda ludziom pieniądze. Wierzyłem, bo chciałem wierzyć - opowiadał nam swego czasu jeden z pracowników P. Inny tłumaczył, że jak wiele innych osób znalazł się w firmie z polecenia.
- Uderzające było, że wydaje się w niej mnóstwo pieniędzy. Tak jakby nikt nie liczył się z wydatkami. Czasem jednak, kiedy doszło do konieczności uiszczenia jakiejś, niewielkiej nawet, kwoty w sposób nagły, niespodziewany, bez uzgodnienia z szefami, wówczas była awantura. W moim odczuciu brak było w tej firmie jakiejś kultury organizacji, jasnych zasad funkcjonowania, tzw. ładu korporacyjnego. Wiele sprowadzało się do tego, jaką decyzję podejmie Marcin albo Katarzyna P. od niej zależało, jak potoczą się losy takiego lub innego przedsięwzięcia - wspominał nasz rozmówca. - Jak dziś na to patrzę, to mam wrażenie, że wiele rzeczy tam zostało zrobionych bez sensu. Wydano wiele pieniędzy w sposób pozbawiony jakiejś głębszej refleksji, planowania - dodał.
Potem było już tylko gorzej: Marcin P. został zatrzymany i aresztowany, potem to samo spotkało jego żonę - Katarzynę P. Zarzuty, które postawił im prokurator są poważne, a afera Amber Gold urosłą do jednej z najważniejszych w ostatnich latach, bo okazało się, że po raz kolejny zawiodły instytucje państwa.
Marcin P. i Katarzyna P. dzielili się funkcjami we władzach należących do nich spółek. Jeśli jedno z nich było prezesem, to drugie wiceprezesem lub zasiadało w radzie nadzorczej.
Katarzyna P. była więc m.in. wiceprezesem Amber Gold sp. z o.o., prezesem spółki Amber Gold Invest (poprzednio Salony Finansowe Ex - posiadała udziały w Amber Gold sp. z o.o.), prezesem Funduszu Poręczeniowego AG mającego ręczyć za lokaty AG oraz spółki PST SA, którą wpisano do rejestru przedsiębiorców na dwa tygodnie przed upadkiem Amber Gold.
Według śledczych Katarzyna P. uczestniczyła w podejmowaniu decyzji dotyczących funkcjonowania Amber Gold. Za pośrednictwem pracowników zapewniała klientów, że za lokaty kupowane jest srebro, złoto bądź platyna. Tymczasem - według prokuratury - wydano na ten cel tylko 1,5 proc. sumy z lokat. P. zapewniała też, że kłopoty firmy są przejściowe, a ona ma kontrolę nad złotem.
Sami P. to ponoć mili, sympatyczni ludzie, kiedy byli na wolności, nie szpanowali i nie obnosili się z pieniędzmi.
Marcin P. urodził się w 1984 r. jako Marcin Stefański (potem przyjął nazwisko żony Katarzyny). Jego ojciec był zawodowym żołnierzem, matka pracowała na poczcie. Mieszkali w bloku na jednym z gdańskich osiedli. Szef Amber Gold skończył gdańskie liceum ekonomiczne, na studia jednak nie poszedł, choć nie musiał nawet zdawać egzaminu, bo po tym jak wygrał konkurs wiedzy ekonomicznej zorganizowany przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, miał na nie wstęp wolny. Koledzy z klasy i nauczyciele powtarzają niczym mantrę: zdolny, ambitny, mógł robić w życiu, co tylko zechce. Marcin P. chciał, na co wskazuje jego kariera, zarabiać dobre pieniądze.
Jeszcze w liceum zaczął organizować Multikasy. W Multikasach można było uiścić tanie opłaty, które normalnie robi się na poczcie. Pomysł niby genialny, ale nie wyszło. Prowadzona przez Marcina P. firma miała doprowadzić 300 osób do straty w wysokości 174 tys. zł. Sąd Rejonowy w Malborku zobowiązał go do naprawienia szkody i oddania ludziom pieniędzy. Miał na to dwa lata.
Tymczasem, jak wynika z akt sądowych sprawy, zwrócił zaledwie cząstkę należności - kilka tysięcy złotych. To nie przeszkodziło w formalnym zatarciu wyroku. Jak to możliwe? Resort sprawiedliwości upatruje przyczyny w zatajeniu przez kuratora sądowego informacji na temat niewykonania przez P. obowiązku naprawienia szkody. Minister sprawiedliwości podjął nawet decyzję o złożeniu w tej sprawie zawiadomienia do prokuratury.
Marcin P. i jego żona Katarzyna działali jednak dalej w branży finansowej. Prowadzili biuro doradztwa kredytowego we Wrzeszczu.
Jak ustalili nasi dziennikarze Tomasz Słomczyński i Łukasz Kłos, część, jeśli nie większość, dokumentów zgromadzonych w Krajowym Rejestrze Sądowym dotyczących spółek zarządzanych przez Marcina i Katarzynę P., to korespondencja związana z grzywnami, które sąd wymierzał małżeństwu za nieskładanie sprawozdań finansowych. Polskie przepisy nakładają taki obowiązek, a za jego niedopełnienie grozi kara do tysiąca złotych. W sprawie niezłożonych sprawozdań sąd początkowo wysyłał upomnienia. Z czasem egzekucję kar finansowych powierzył komornikom. Jeden z nich w 2008 r. próbował ściągnąć z Marcina P. niecałe 800 zł. Poddał się jednak, o czym świadczy dokument, w którym tłumaczy, dlaczego egzekucja stała się niemożliwa: „W toku czynności egzekucyjnych ustalono, że dłużnik (tj. Marcin P. - red.) jest zameldowany od urodzenia (…) u rodziców (…), lecz nie mieszka tam od około dwóch lat. Dłużnik aktualnie przebywa u konkubiny, lecz dokładnego adresu nie zdołano ustalić. Dłużnik pod wskazanym adresem zameldowania nie posiada żadnych ruchomości ani innego majątku. (…) Dłużnik nie posiada pojazdu ani innego majątku, z którego można by było skutecznie przeprowadzić egzekucję. Zajęcie rachunku bankowego nie doprowadziło do skuteczności egzekucji”. Wobec takiego stanu rzeczy sąd umorzył kilkusetzłotowy dług Marcina P.
To był październik 2008 r. Trzy miesiące później P. założył spółkę Amber Gold, która chwaliła się milionowym, potem 10-milionowym, wreszcie 50-milionowym kapitałem zakładowym.
W marcu 2011 r., kiedy Amber Gold przygotowywał się do podbicia rynku, sąd wymierzył Marcinowi P. kolejną grzywnę. Wobec trudności z ustaleniem miejsca pobytu biznesmena (prezesa znanej już wtedy w Polsce firmy z licznymi oddziałami w kraju) sąd zleca tę czynność policji. Pisze policjant: „W odpowiedzi na pismo (...) dot. przeprowadzenia wywiadu środowiskowego odnośnie Marcina P., (pisownia oryginalna - red.) zam.tu podany jest adres rodziców Marcina P. - red.) zawiadamiam, iż w/w nie zamieszkuje pod wskazanym adresem od kilku lat. Aktualne miejsce pobytu nie jest znane”.
Tyle że państwo P. nie narzekali na brak pieniędzy. Wsparli kościół św. Mikołaja darowiznami o łącznej wartości przeszło miliona złotych. Na początku Marcin P. zaproponował skromne 100 tys. zł. - Byłem świeżo po wyroku za Multikasy - opowiadał dziennikarzom „Gazety Wyborczej”. - Postanowiliśmy z Kasią, że to będzie nasze dziękczynienie za niski wyrok, bo przecież to wszystko rozeszło się po kościach - tłumaczył.
Małżeństwo P. jeździło passatem i bmw 7. Mieszkało na 90 mkw. w nowoczesnej kamienicy przy gdańskiej starówce. Zresztą biznesmenów podliczył „Fakt”, który donosił, że Marcin i Katarzyna P. mają co najmniej cztery mieszkania w luksusowych kamienicach, pałacyk i wspomniane już wyżej dwa samochody. Jak ustaliła gazeta, na Amber Gold zapisane są cztery mieszkania w apartamentowcu przy ul. Szafarnia w Gdańsku. Świetna lokalizacja, cena za metr kwadratowy sięga tu nawet 13 tys. zł. Biznesmen wraz z żoną kupił też zabytkowy dwór i 12 ha ziemi w Rusocinie pod Gdańskiem. To posiadłość ma być warta 6,5 mln zł. Jego firmy wchodzą w sponsoring, m.in. wydarzeń artystycznych, choćby w produkcję filmu o Lechu Wałęsie.
I tak, jak majątek państwa P. można było ustalić, tak sprawa Amber Gold też nie mogła zaskoczyć, przynajmniej gdańskich prokuratorów i sędziów. Już pod koniec 2009 r. do śledczych wpłynęło zawiadomienie urzędników Komisji Nadzoru Finansowego, którzy twierdzili, że Amber Gold może łamać prawo, prowadząc działalność bankową bez odpowiedniej licencji. Prokuratorzy nie doszukali się znamion przestępstwa w przedstawionych im okolicznościach i odmówili wszczęcia śledztwa. KNF nie dała jednak za wygraną i od postanowienia odwołała się do sądu. Ten podzielił argumentację komisji i nakazał wszczęcie śledztwa. Szkopuł w tym, że w treści postanowienia zawarł osobliwe polecenie, by śledztwem „nie paraliżować działalności spółki”. Zdaniem naszych rozmówców to miał być jeden z czynników studzących prokuratorski zapał. Tak więc prawda jest taka, że o wątpliwościach wokół Amber Gold wiedziano w rodzinnym mieście P. od dłuższego czasu.
Małżeństwo P. oczywiście próbowało się bronić. W „Gazecie Wyborczej” mówili o „spisku na poziomie rządowym, by utrącić biznes, który jest poza kontrolą urzędników i nie ma związku z żadną partią polityczną”.
- Nigdy nie dałem grosza na żadne wybory i nie dam - mówi „GW” Marcin P. W środę też mocno dostało się politykom, ale wszyscy natychmiast prostowali te informacje na Twitterze. Zaś dziennikarze śledczy, którzy znają akta sprawy nie mają wątpliwości: Marcin P. w wielu kwestiach po prostu kłamał.
Współpraca: Łukasz Kłos, Tomasz Słomczyński