„Aeternitas” w Rzeszowie, to jeden z najstarszych zakładów pogrzebowych w Polsce. "Nasza firma istnieje już 90 lat" [ZDJĘCIA]
„Aeternitas” to jeden z pierwszych zakładów pogrzebowych założonych w Rzeszowie. I jedyny, który przetrwał od lat międzywojennych aż do dzisiaj.
Założyciel zakładu Michał Pasierb w Rzeszowie mieszkał najpierw przy ul. Kordeckiego. Przy domu miał stolarnię, w której na zamówienie klientów robiono większe i mniejsze meble. Ponieważ krajobraz w rejonie ul. Kordeckiego w międzywojniu był prawie jak na wsi, a Michał Pasierb chciał mieszkać bliżej centrum miasta, nabył parcelę przy ul. Fircowskiego, gdzie wybudował okazałą kamienicę.
Do nowego domu przeniósł stolarnię, w której cały czas produkowano meble, ale przede wszystkim - trumny. Michał Pasierb postanowił się bowiem przebranżowić: w miejscu zamieszkania uruchomił zakład pogrzebowy „Aeternitas” (po łacinie to znaczy wieczność). - Rodzinną kamienicę oddano do eksploatacji w 1932 roku i wtedy zaczął tu działać zakład pogrzebowy - informuje aktualny właściciel zakładu Artur Maciejewski, wnuk Michała Pasierba.
Trzeci taki zakład w Rzeszowie
Rok 1932 widnieje na ścianie budynku. Przedwojenną metrykę ma też szyld zakładu. A niedawno, w rodzinnych szpargałach Artur Maciejewski przypadkiem znalazł oryginalny, nadgryziony zębem czasu afisz z zapowiedzią otwarcia zakładu w dniu 1 lutego. Twórcy afisza zawiadamiali „P.T. Publiczność”, że oto otwiera podwoje trzeci zakład pogrzebowy w Rzeszowie.
„Na składzie wielki wybór trumien metalowych, dębowych i miękkich” - głosi napis. Trumny „miękkie”, czyli wyrabiane z „miękkiego” drzewa (sosna, jesion, buk, świerk). Takie trumny preferowali klienci o mniej zasobnych portfelach. Kupując „twardą” trumnę dębową, trzeba się było liczyć z większym wydatkiem.
- Zachowała się u nas misternie wykonana trumna z dawnych lat, tak zwana cerkiewka. Oczywiście nie jest na sprzedaż, trzymam ją na pamiątkę. To malutka trumna, przeznaczona dla zwłok dziecięcych - opowiada Artur Maciejewski.
Na wyposażeniu zakładu były takie akcesoria jak katafalk, kir, lichtarze. Nie mogło zabraknąć i karawanu, w owych czasach konnego. Para czarnych rumaków miała specjalną, „pogrzebową” uprząż, pióropusze; karawaniarze nosili cylindry. Karawan jeździł na drewnianych kołach: z przodu małych, z tyłu większych. Z tego powodu, że nie miał kół ogumowanych, przez co ponoć niszczył miejskie ulice, lokalni urzędnicy zakazali go używać. Było to już w PRL-u, na przełomie lat 70. i 80., więc konny karawan i tak długo był w użytku.
Gestapo dostało „ultimatum”
W okresie okupacji hitlerowskiej „Aeternitas” chwilowo zawiesił działalność.
- Trzeba zacząć od tego, że brat mojej mamy, Tadeusz, serdeczny kolega ks. Walentego Bala z gimnazjum, służył w Armii Krajowej - mówi Artur Maciejewski. - Szukało go Gestapo, ale wujek pod zmienionym nazwiskiem w porę wyjechał z Rzeszowa. Niestety, do dziś nie wiadomo, co się z nim stało, przepadł bez wieści. W odwecie za to, że zbiegł, Niemcy aresztowali moją mamę Janinę i dziadka. Mama miała 16 lat i pewnie była jednym z najmłodszych więźniów politycznych w Rzeszowie.
Babcia pana Artura, Katarzyna Pasierb, która wspierała męża Michała w doglądaniu firmy, w proteście przeciwko uwięzieniu jego i córki zdecydowała się zamknąć zakład pogrzebowy. Przyszli do niej gestapowcy, pytając, co to ma znaczyć, czemu zakład nie funkcjonuje. Pani Katarzyna stanowczo zapowiedziała, że dopóki jej bliscy są za kratkami, firma usług pogrzebowych świadczyć nie będzie. Finał tej historii jest właściwie nieznany, ale można domniemywać, że „ultimatum” dało pozytywny efekt, bo obie uwięzione osoby po pewnym czasie wróciły do domu.
Wojna doświadczyła też ojca Artura Maciejewskiego, Witolda, który był zesłany na roboty do Bawarii. Biegle znał język niemiecki, słuchał niemieckiego radia, a zasłyszanymi nowinami dzielił się z innymi przymusowymi robotnikami z Polski. Ktoś na niego doniósł i Gestapo już się szykowało, żeby go aresztować. Na szczęście trafił się przyzwoity Niemiec, który ostrzegł Polaka, dzięki czemu ten dosłownie w ostatniej chwili zdążył uciec z Rzeszy.
- Chociaż pochodził z Częstochowy, skierował swoje kroki do Rzeszowa, bo tutaj, w naszej kamienicy przydzielono mieszkanie jego bratu - opowiada syn. - Tym sposobem tato poznał moją mamę. W Rzeszowie był zatrudniony w starostwie, później w centrali ogrodniczej. W domu, po pracy miał... jeszcze jedną pracę - pomagał w prowadzeniu zakładu pogrzebowego.
Rzeszowska „Halka”
Wspomniany już Michał Pasierb nie cieszył się dobrym zdrowiem. Chorował na serce i dokuczała mu astma. W 1946 roku zmarł. Stery w firmie przejęła żona, wspomagana przez córkę. O tej drugiej warto napisać przynajmniej kilka zdań niekoniecznie w kontekście zakładu pogrzebowego.
Janina Pasierb-Maciejewska miała artystyczną duszę, przepięknie śpiewała. To ona była „Halką” w operze Moniuszki, którą w 1954 roku wystawiano w Rzeszowie i innych miastach regionu. Była to muzyczna sensacja. Bilety wykupywano na wiele dni naprzód, a sopran pani Janiny wzbudzał aplauz. Odtwórczyni roli „Halki” przez jakiś czas pracowała w Filharmonii. Dom Maciejewskich odwiedzali m.in. znany wszystkim polskim melomanom Bogusław Kaczyński i dyrygent Jerzy Maksymiuk.
- Z naszą rodziną był związany innego rodzaju wokalista, wykonujący muzykę rozrywkową, swego czasu bardzo popularny Janusz Gniatkowski, mąż mojej kuzynki - dodaje Artur Maciejewski.
Stolarz udaremnił kradzież
Wróćmy do historii zakładu pogrzebowego. W początkowych latach Polski Ludowej na każdym kroku poddawano go kontrolom, rewizjom. Szukano dziury w całym, chcąc za wszelką cenę przyłapać „prywaciarzy” na jakichś nieprawidłowościach. Przeglądano nie tylko dokumentację, „kontrolerzy” potrafili wysypać na podłogę opakowanie mąki - mieli nadzieję natknąć się tam na obcą walutę, złoto lub inne kosztowności. Niczego, co mogłoby ich zainteresować, nie znaleźli.
- Z czasów głębokiego PRL-u słyszałem jeszcze historię o tym, jak jacyś klienci chcieli nam ukraść trumnę - uśmiecha się Artur Maciejewski. - Wnieśli trumnę na furmankę i... strzała! Uciekali ulicą 3 Maja. Babcia Katarzyna zaalarmowała jednego z pracowników, stolarza, na którego mówiła zdrobniale Piotruś. Ten popędził na skróty i niedaleko siedziby radia złapał rabusiów.
Katarzyna Pasierb zmarła w 1980 r. - Miała życzenie, aby kondukt żałobny z jej ciałem wyruszył z naszej kamienicy. Wcześniej jednak wyszło już zarządzenie zakazujące wyprowadzania zwłok z domów i mieszkań. Moja mama zabiegała o to, żeby spełnić wolę babci, pisała do sanepidu. W ramach wyjątku, ze względu na to, że kierowała już zakładem pogrzebowym, dostała zgodę - wspomina obecny właściciel zakładu.
Już za życia kupili sobie trumny
Nasz rozmówca szefem rodzinnego interesu został w drugiej połowie lat 80., po śmierci matki. Przedtem był jej wspólnikiem.
- Wchodząc do spółki, musiałem wyrobić papiery stolarskie, zdać egzamin czeladniczy. Tego wymagały przepisy - wyjaśnia. - W spółce podzieliliśmy się z mamą obowiązkami. Ona zajmowała się sprzedażą, ja robiłem zakupy, odpowiadałem za zaopatrzenie magazynu i remonty maszyn. Przyznam, że mechanika to mój „konik”. Tak się jednak złożyło, że nie licząc praktyk w WSK, nigdy w branży technicznej nie pracowałem. Całe moje życie zawodowe wiąże się z usługami pogrzebowymi.
Pytany o to, czy przypomina sobie jakichś „niestandardowych” klientów, odpowiada:
- Dwoje ludzi w podeszłym wieku kupiło u nas trumny jeszcze za życia. Było to zamówienie z dostawą do domu. Innym razem otrzymałem zlecenie z australijskiej ambasady. Chodziło o pochówek Polaka, który przez lata mieszkał w Australii, przyjechał w odwiedziny do Polski i tu zmarł. Organizowaliśmy transport trumny aż do Australii, bo tam odbywał się pogrzeb.
Jak już wiemy, Artur Maciejewski reprezentuje trzecie pokolenie rodziny zarządzającej „Aeternitasem”. Czy kolejnym w sztafecie sterników firmy będzie może któryś z dwóch synów pana Artura?
- Poszli raczej w kierunku sportu, starszy syn ukończył też Politechnikę. Niczego jednak nie można wykluczyć. Co się wydarzy, pokaże czas - mówi właściciel jednej z najstarszych firm istniejących w Rzeszowie.