Adam Bielecki odkupił swe winy? Niedawno kozioł ofiarny, a dzisiaj kandydat do orderów państwowych
Adam Bielecki i Denis Urubko okrzyknięci zostali bohaterami akcji ratowniczej pod Nanga Parbat (8126 m n.p.m.). Ale pięć lat temu, gdy po zdobyciu zimą Broad Peaku (8051 m n.p.m.) w drodze powrotnej zginęli Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka- to Bieleckiego obwiniano o tragedię.
Ostatnio ktoś napisał na Facebooku, że ratując Elisabeth Revol, Bielecki się zrehabilitował.
- To absurd - mówi Romuald Bielecki, ojciec polskiego himalaisty. - Bardzo krzywdzące słowa. Nie można porównywać sytuacji sprzed pięciu lat do tej obecnej. Wówczas trzeba było podjąć akcję ratunkową powyżej 8 tysięcy metrów, po dwudziestu godzinach wyczerpującej wspinaczki w strefie śmierci. Nie było szans na pomoc, choć przecież syn próbował iść w górę. Teraz i Adam, i Denis Urubko byli w bazie, zaaklimatyzowani i w miarę wypoczęci. Udało się ich przerzucić pod Nangę. Mówienie o rehabilitacji syna jest nieporozumieniem. Przecież Adam brał udział w akcjach ratunkowych także przed Broad Peakiem. Pod K2 chociażby bez zwłoki ruszyli z Marcinem Kaczkanem na pomoc rosyjskiej himalaistce, która złamała nogę.
Dwa lata temu tutaj spadł
Bielecki ani koledzy z ekipy nie wahali się teraz, by ratować ludzkie życie. Przeprowadzili brawurową akcję, wspinali się w ciemności, w kosmicznym tempie, i okrzyknięci zostali bohaterami.
- Bezprecedensowa historia. Od wejścia w ścianę do spotkania z Elisabeth Revol minęło pięć godzin. A od rozpoczęcia całej akcji - raptem osiem. Gdy Adam i Denis Urubko dochodzili do ściany Kinshofera, wspinaczkę rozpoczęli Jarosław Botor i Piotr Tomala - chwali Polaków pan Romuald. - Nie spaliśmy z żoną całą noc. Pamiętałem przecież, że dwa lata temu, gdy Adam był zimą pod Nanga Parbat, próbował wejść na wierzchołek tym samym kuluarem lodowym. Spadł ponad 80 metrów w dół; zerwała się poręczówka - dodaje.
Tragedia na Broad Peak
Teraz nikt ze środowiska nie zarzuca Bieleckiemu, że nie udało się uratować Tomasza Mackiewicza. Inaczej niż pięć lat temu, po zimowym wejściu na Broad Peak.
5 marca 2013 roku Adam Bielecki wrócił ze szczytu do obozu IV o 22.10. Jeszcze tej samej nocy wyszedł z namiotu w górę naprzeciw Arturowi Małkowi i schodzącym znacznie wolniej Maciejowi Berbece i Tomaszowi Kowalskiemu. Zdołał wspiąć się kilkadziesiąt metrów i musiał zawrócić.
Był skrajnie wyczerpany. Mówił mi wówczas, że tak zmęczony nie był nigdy wcześniej.
Rano próbę wyjścia na poszukiwania pozostałej dwójki podjął Małek, ale też zawrócił. Kowalski i Berbeka zostali w górach na zawsze.
Gromy zaczęły się sypać na tych, którzy przeżyli. Brat Macieja Berbeki - Jacek, mówił w tamtym czasie, że postawa Bieleckiego i Małka sprawiła, iż zostało zachwiane zaufanie do partnera. Naruszono braterstwo liny, i że trudno je będzie odbudować.
Dyskusja o moralności i człowieczeństwie w górach wysokich przetoczyła się przez kraj. Jedna z nich odbyła się w Krakowie. Wśród ekspertów byli Leszek Cichy, słynny zdobywca Mount Everestu zimą, i Tomasz Mackiewicz.
Znany był już wówczas raport specjalnej Komisji Polskiego Związku Alpinizmu. Bielecki uważał, że oceniono go niesprawiedliwie, obwiniając o tamtą tragedię. Miał żal do twórców raportu (Piotr Pustelnik, Anna Czerwińska, Michał Kochańczyk, Bogdan Jankowski, Roman Mazik).
A strach? Cóż, wszyscy wspinacze się boją. Chodzi jednak o to, żeby strach nie przerodził się w panikę, która nas zabije.
Leszek Cichy raport PZA ocenił krytycznie. Według niego, nie wyjaśniono w nim przyczyn wypadku, za to obarczono winą za śmierć kolegów Adama Bieleckiego oraz, w mniejszym stopniu, kierownika Krzysztofa Wielickiego.
Tomasz Mackiewicz był innego zdania. Mówił, że grupa idąca do góry nie powinna się była rozdzielać i skoro we czterech szli do góry, we czterech powinni byli schodzić.
Warunki stawia przyroda
Cichy ripostował, że w górach wysokich zdarzają się sytuacje, których człowiek nie przewidzi. Musi się godzić na warunki, jakie postawi mu przyroda. Wspominał, że co prawda podczas pewnej wyprawy na Makalu, gdy jeden z jej członków na wysokości 7800 metrów złamał kręgosłup, koledzy zostali z nim, aż umarł. Ale zdaniem Cichego, od żadnego człowieka nie można wymagać, żeby nie opuszczał kolegi do śmierci; i jego, i swojej. Trzeba pomagać, dokąd to ma sens.
Po tragedii na Broad Peaku nie pomagały wyjaśnienia, że Bielecki i Małek mieli prawo sądzić, że doświadczony Maciej Berbeka potrafi ocenić swoje siły. Ani stwierdzenia, że Kowalski był młody i przez całą wyprawę nic nie wskazywało, że sobie nie poradzi.
Krzysztof Wielicki mówił, że ani on, ani nikt inny w bazie nie był w stanie powiedzieć, w jakiej dyspozycji był Bielecki, czy dałby radę wrócić pod wierzchołek po kolegów. To Adam musiał ocenić swoje możliwości. A w ekstremalnych warunkach, gdy grały emocje, a człowieka osaczał strach, granica między tym, co jesteśmy w stanie zrobić, a tym, czego nie jesteśmy - nie stanowi prostej czarnej kreski. Jest raczej szarą smugą.
Bywa przecież, że człowiek prze do góry na ostatnich nogach, a widząc wierzchołek, dostaje zastrzyk energii. Ogarnia go tzw. euforia przedszczytowa. Lekceważy wtedy sygnały własnego organizmu i idzie dalej.
Kto wie, czy jej ofiarą nie padł w tym roku Tomasz Mackiewicz, który tak bardzo chciał wejść zimą na Nanga Parbat, że zbagatelizował symptomy zbliżającego się kryzysu.
Przed pięciu laty decyzja wracać czy iść, też należała - zdaniem Cichego - do każdego z członków grupy szturmowej. Wszyscy wiedzieli, że podejmują ryzyko, bo ruszyli do góry dosyć późno, że będą schodzić w nocy. Ale wszyscy czterej byli zdeterminowani, by atakować wierzchołek.
Mało miejsca na emocje
Z Adamem Bieleckim spotkałam się parę miesięcy po jego powrocie z Broad Peaku. Mówił, że przechodzi proces żałoby. Potrzebował czasu, żeby się pogodzić ze stratą.
- Bałem się, idąc do góry, i bałem się, wracając - mówił mi wtedy. - Ale będąc tam, wysoko, starałem się stłamsić strach. On zaburza działanie, zakłóca percepcję sytuacji, która wymaga olbrzymiego skupienia. A poziom koncentracji powinien rosnąć proporcjonalnie do osłabienia i wyczerpania organizmu.
Dlatego w takich sytuacjach - co powtarza też dzisiaj - on sam zamienia się w maszynę analizująco-myślącą. I zostawia sobie mało miejsca na emocje.
- Chodzenie po górach wysokich to jest w jakimś sensie stan głębokiej medytacji. Dokładnie czuję swój organizm, kontroluję poziom odwodnienia, poziom zimna, poziom zmęczenia, poziom zakwaszenia mięśni. Te obserwacje muszę na bieżąco analizować. Żeby przeżyć, nie wolno zrobić fałszywego kroku. A strach? Cóż, wszyscy wspinacze się boją i ja też bardzo się bałem. Chodzi jednak o to, żeby strach nie przerodził się w panikę, która nas zabije - opowiadał.
Krytykował, teraz chwali
Ryszard Gajewski, przyjaciel Macieja Berbeki, przyznaje, że akcja ratunkowa pod Nanga Parbat była przeprowadzona brawurowo.
Udała się, bo Adam Bielecki i Denis Urubko byli zaaklimatyzowani do wysokości 6300 m podczas działań pod K2.
Jego zdaniem, zrobili, co powinni byli zrobić. Więcej się nie dało. Z informacji wynikało wszak, że Tomasz Mackiewicz ma odmrożenia i ślepotę śnieżną.
- Z tego wnoszę, że był zdeteriorowany, miał chorobę wysokościową. W żadnej innej sytuacji nie zdjąłby okularów, bo każdy wspinacz wie, czym to grozi - uważa.
Wejście na ośmiotysięcznik jest jak lot w kosmos. Tam nikt nie wybiera się z marszu. Musi się wielu rzeczy nauczyć, przejść testy.
Gdy Bielecki i Urubko spotkali się z Elisabeth Revol, musieli się nią zająć: napoić, podać leki, przetransportować na linach na dół.
Zdaniem Gajewskiego, wyjście jeszcze raz w górę po Mackiewicza być może byłoby możliwe, ale decyzja należała do polskich wspinaczy.
- Według mnie, zrobili tyle, ile mogli - mówi Gajewski. - I nie wiążę historii sprzed pięciu lat z tym, co się zdarzyło teraz. Tamta wyprawa to historia, a jej biegu się nie zmieni. Co było, to było. Tyle że w moim sercu już zawsze będzie blizna, ale w tej chwili uważam, że Adam stanął na wysokości zadania.
Leszek Cichy nie określa akcji pod Nanga Parbat jako bohaterską. Raczej jako skuteczną.
Była taka, bo polscy himalaiści znaleźli się szczęśliwie 100 kilometrów od Nanga Parbat, sprzyjała im pogoda, można było użyć helikopterów. Zostało też sporo lin poręczowych założonych przez inne wyprawy, z których Bielecki i Urubko korzystali.
- A czy Bielecki odkupił swoje winy spod Broad Peaku? - zastanawia się Cichy. - Nie sądzę, by myślał w tych kategoriach. On po prostu zrobił, co mógł, żeby ratować ludzkie życie. Udało się ocalić Elisabeth Revol, nie udało się uratować Tomasza Mackiewicza. Powrót po niego na wysokość 7200 metrów był - moim zdaniem - dla wyczerpanych Bieleckiego i Urubki nierealny.
Więcej nie mogli
Podobnego zdania jest Piotr Pustelnik, prezes Polskiego Związku Alpinizmu, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, który mówi dziś, że rezygnacja z ratowania Mackiewicza była dramatyczną decyzją, ale skoro została podjęta, to widać ci, którzy byli na miejscu, uznali, że więcej nie mogą zrobić. Wiedzieli, jakimi siłami dysponowali, znali prognozy pogody, zdawali sobie sprawę z sytuacji Tomka Mackiewicza.
Jak lot w kosmos
Zarówno wtedy - w obliczu śmierci Berbeki i Kowalskiego - jak i teraz - w obliczu tragedii Mackiewicza - toczy się dyskusja, czy nie należy powstrzymać himalaisty przed parciem do wierzchołka, jeśli on sam tego nie potrafi.
Zdaniem Bieleckiego, są to kanapowe komentarze, które nie mają nic wspólnego z tym, co się naprawdę dzieje w górach.
Wejście na ośmiotysięcznik można - jego zdaniem - porównać do lotu w kosmos. Tam nikt nie wybiera się z marszu. Musi się wielu rzeczy nauczyć, przejść testy. Tak samo himalaista. Na początku, jak kosmonauta jest pilotowany z Ziemi, a potem przejmuje stery i ma sobie radzić sam. Nikogo telepatycznie na dół się nie ściągnie. Decyzję o zawróceniu każdy podejmuje sam.
Po co więc ludzie chodzą w góry wysokie?
Bo one są - powiedzą jedni. A zdaniem Adama, dlatego, że choć góry są niebezpieczne, wymagają szacunku i zmuszają do ekstremalnego wysiłku - to dzięki górom właśnie człowiek po prostu czuje, że żyje. Choć bywa, że czasami płaci za to cenę najwyższą.
Podobnie zapewne myślał Tomasz Mackiewicz. Tak jak Bielecki dokonał przecież wyboru. - Po powrocie jestem człowiekiem pogodnym, otwartym, podnoszącym ludzi na duchu - opowiada Bielecki. - Mam wrażenie, że bliscy i znajomi to czują. I to, że w życiu zawsze dostaje się coś za coś. Że z jednej strony przeżywają przeze mnie stres, ale z drugiej inspiruję ich. No i mają dobrą duszę przy sobie - mówił mi Bielecki.
Czas na K2
Do czwórki polskich ratowników docierają informacje, że w kraju są traktowani jak bohaterowie. Minister sportu zapowiedział, że w najbliższym czasie wystąpi do prezydenta Dudy o specjalne odznaczenia państwowe dla Adama Bieleckiego, Denisa Urubki, Jarosława Botora i Piotra Tomali.
Ale to dopiero po powrocie.
Teraz liczy się K2. Już pięć lat temu Bielecki mówił, że aby „Góra Gór” się poddała, trzeba zbudować bardzo silny zespół, który spróbuje pokonać piętrzące się tam trudności. Ale nie miał wątpliwości, że kiedyś K2 zimą zostanie zdobyte.
Może właśnie teraz?
***Adam Bielecki***
W wysokich górach opadają z ciebie wszystkie maski
Możesz zostać w życiu, kim tylko chcesz, byleby nie górnikiem - usłyszał od ojca Adam Bielecki. Postanowił zostać taternikiem, alpinistą i himalaistą.
Urodził się w Tychach w 1983 roku. Jest pierwszym zimowym zdobywcą ośmiotysięczników Gaszerbrum I (9 marca 2012) i Broad Peak (5 marca 2013) oraz zdobywca K2 (31 lipca 2012) i Makalu (30 września 2011).
Ukończył psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Bielecki jest członkiem Klubu Wysokogórskiego Kraków. Wspina się od 1996. Autor blisko 100 wejść wspinaczkowych w Tatrach i Alpach zarówno latem jak i zimą. Lider kilkudziesięciu wypraw w góry Azji, Afryki, Europy i obu Ameryk. W 2000 w wieku 17 lat jako najmłodszy na świecie dokonał samotnego wejścia w stylu alpejskim na Chan Tengri (7010 m n.p.m.). Ma żonę i dwoje dzieci.
Jest mężem Dobrochny i ojcem dwójki dzieci. Mówi: W wysokich górach opadają z ciebie wszystkie maski. W ten sposób dowiedziałem się, że nie jestem nieśmiertelny i tak mocny, jak mi się wydawało. I że czasami bardzo się boję