900 tys. zł kosztuje życie Samiry. Czy ktoś jeszcze się dorzuci?
Siedem dni i ponad 730 tysięcy do zebrania. Mało czasu, ogromna suma. Ale rodzice małej Samirki wciąż wierzą w cud. Wierzą, bo ten cud, te pieniądze, to szansa na życie ich córeczki. - Tyle tu w Polsce dobrych ludzi. Dobrych, ale obcych nam. Błagamy o pomoc - mówią.
Heidi i Aslan Khamsurkaev o sobie zbyt wiele nie chcą powiedzieć. Do Polski przyjechali 10 lat temu. Z Czeczenii. Przeżyli dwie wojny, głód, brak pracy... To wszystko, co opowiadają. Tylko ich smutne oczy, gdy wspominają tamten czas, zdradzają o wiele więcej...
Zostawili rodziny, ojczyznę, przyjaciół. Całe życie właściwie. Pojechali w nieznane, do Polski. Nie wiedzieli, jak ich tu przyjmiemy. Dziś wiedzą jedno: Polska to ich kraj. Nie jadą nigdzie dalej. Bo życie jakoś się poukładało. Najpierw trafili na życzliwych ludzi w ośrodku dla uchodźców w Czerwonym Borze. Potem, już w Łomży, pan Aslan znalazł dobrego pracodawcę, jakiś dobry człowiek, bez krzywdzących stereotypów w głowie, wynajął im mieszkanie. A sąsiedzi? - Przyjaźnimy się, odwiedzamy. Dobrze nam się żyje w tej Łomży - mówi pan Aslan.
Choć dziś w Łomży spędzają niewiele czasu. Częściej można ich spotkać na korytarzach białostockiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego. I to tego oddziału, którego nazwę niektórzy nawet boją się wymawiać. Onkologia...
Ze strachu aż przeszedł dreszcz
Zachorowała najmłodsza z ich trzech córek, Samira. Czterolatka.
- W maju Samirka zaczęła skarżyć się na ból brzucha. Pewnego razu obudziła się z rozdzierającym serce płaczem, miała wzdęty brzuszek. Daliśmy jej coś przeciwbólowego, przeszło. Niestety, wieczorem ból powrócił, jeszcze silniejszy - opowiada zrozpaczona matka.
To był piątek, chcieli więc przeczekać weekend. Ale z każdą godziną było coraz gorzej.
- Wiedzieliśmy, że musimy działać, bo nasze dziecko bardzo cierpi.
Pojechali na pogotowie. Lekarze zbadali Samirkę. I chociaż na jej brzuszku widoczne było zgrubienie, lekarz powiedział, że to nic groźnego i kazał wracać do domu…
- W nocy obudził nasz przeraźliwy krzyk naszej córeczki. Ból musiał być nie do zniesienia… Wiedzieliśmy, że jest źle, że lekarz się pomylił! Byliśmy zrozpaczeni - opowiada mama dziewczynki.
Zastanawiali się, co robić. Przecież z pogotowia ich odesłali! Powiedzieli, że Samirce nic nie jest. Pojechali do szpitala. Tym razem lekarze zrobili badania. Już po pierwszym USG było wiadomo, że nie jest dobrze…
- Od razu wysłali nas na onkologię do Białegostoku. Tam pojawiła się diagnoza - neuroblastoma IV stopnia złośliwości. Przeszedł nas dreszcz, gdy usłyszeliśmy, że to najgroźniejszy dziecięcy nowotwór.
To nie koniec leczenia
Od tego czasu niemal nie opuszczają szpitala. Czy tego w Białymstoku, czy we Wrocławiu, gdzie też leczona jest Samirka. Do Łomży, z Czeczenii na szczęście udało się przyjechać mamie pani Heidi. Opiekuje się dwiema starszymi córeczkami. Bo inaczej - to nie mieliby kogo o to poprosić.
Ale tęsknią za sobą. Samirka cały czas pyta, dlaczego nie może wrócić do domu, do sióstr. I boi się, że nie wyzdrowieje. Trudne rozmowy stały się teraz codziennością.
Bo Samirka wiele już wycierpiała. Najpierw chemioterapia. Bo okazało się, że są jeszcze przerzuty do szpiku kostnego. Dziewczynka cierpiała, a do tego martwiła się, że wypadły jej wszystkie włoski. Niby nic w porównaniu do choroby i nadziei na wyzdrowienie. Ale jak to wytłumaczyć czteroletniej dziewczynce? Po ośmiu cyklach chemioterapii na szczęście jednak guz się zmniejszył na tyle, że możliwa była operacja. I sukces - guz udało się wyciąć.
A Samirka - jeszcze bardziej osłabiona, nawet nie dała rady uśmiechnąć się. Na szczęście rodzice byli przy niej cały czas. Trzymali za rękę. To przecież tak ważne, by w chwilach cierpienia mieć obok kogoś bliskiego. Konieczny był jeszcze autoprzeszczep, po którym Samira znów bardzo źle się czuła. - Były powikłania, bardzo ciężka choroba wątroby - mówi dr n. med. Eryk Latoch, opiekun szpitalny Samiry. - Ale szczęśliwie udało się to wyleczyć.
Ale neuroblastoma to straszna choroba. I bardzo przewidywalna. Prawie zawsze wraca.
Dlatego właśnie leczenie nie może się jeszcze skończyć. Teraz Samirkę czeka radioterapia. Aż trzy tygodnie. - A potem terapia kwasem cis retinowym i immunoterapia - mówi dr Latoch.
Tę pierwszą zapewnia szpital. Druga, niestety, nie jest refundowana przez Narodowy Fundusz Zdrowia. A koszt jej jest gigantyczny! Prawie 900 tys. zł!
- To jest standardowe leczenie, wynikające z protokołów międzynarodowych. Bo w Polsce leczymy tak samo dzieci, jak w innych europejskich krajach. Immunoterapia jest terapią o udokumentowanej skuteczności - zapewnia lekarz. I przyznaje, że Samira ma bardzo złośliwy nowotwór. Jej rokowania nie są dobre. - Zastosowanie tej immunoterapii znacznie poprawia szansę na przeżycie - przyznaje.
Ale czy tak się stanie? Nie wiadomo. Już teraz wszystko sprowadza się tylko do jednego: pieniędzy.
Dlatego lekarze i pielęgniarki bardzo zaangażowali się w pomoc Samirce. Powiadomili o jej sytuacji fundację Się Pomaga. Rozpoczęła się zbiórka na tym portalu.
Zegar tyka coraz głośniej
Zbiórka na siepomaga.pl potrwa jeszcze tylko kilka dni. - Jeśli udałoby się zebrać na razie choć połowę kwoty, moglibyśmy rozpocząć tę immunoterapię. I przez kolejny miesiąc zbierać drugą połowę... Mam nadzieję, że się uda - mówi lekarz Samirki.
A jeśli nie?... - To zastosujemy dalsze leczenie bez tego leku.
A co to oznacza? - Że będą gorsze rokowania. Bez tej terapii szanse na przeżycie znacząco maleją.
Rodzice nie są w stanie zebrać tak wielkiej kwoty. - Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tak wielkich pieniędzy, a co dopiero je zebrać! Nikt znajomy nie pomoże, bo nikogo znajomego nie ma - mówią. I proszą: Błagamy o pomoc, nasza córka gaśnie w oczach. Nie mamy chwili do stracenia, zegar tyka coraz głośniej, a nam ten hałas nie pozwala spać spokojnie, nie pozwala żyć...
ZBIÓRKA DLA CHOREJ SAMIRKI: KLIKNIJ