75 lat "Dziennika Polskiego". "Krążownik Wielopole", czyli jak się przerabia gołębie na konserwy
Mam w dupie małe miasteczka - pisał w wierszu Andrzej Bursa, wkurzony, że redaktorzy „Dziennika Polskiego” kazali mu pisać reportaże z prowincji. O perspektywie rozwoju i tym podobnym...
Wolał Bursa swoją młodzieńczą energię pożytkować w przyjemniejszy sposób, na piwo czy wódkę. Ale z czegoś trzeba było żyć.
- W „Dzienniku” debiutowali słynni później poeci, tu wreszcie poeci pracowali, bo przecież z tych strof nijak nie dało się zarobić na chleb - opowiada Andrzej Kozioł, dziennikarz, długoletni redaktor „Dziennika Polskiego”; pisarz i autor książek o Krakowie. Był więc na Wielopolu Sławomir Mrożek, który ukrywał się gdzieś po korytarzach z książką do angielskiego, żeby go czasem nie zagonili do jakiejś roboty. - Przychodziła Wisława Szymborska, Andrzej Warzecha, Adam Ziemianin, Józek Baran i Marcin Baran czy Jan Adamczewski. Prawdziwa wspólnota - dodaje Andrzej Kozioł. Razem się pracowało, razem się piło i jadło.
Dziennikarskie szlaki hańby
Na ostatnim piętrze „Krążownika Wielopole” rządziła pobożna pani Marysia, co to w piątki w życiu by kiełbasy nie podała. Znała tak z pięć potraw i na okrągło je gotowała. Szło się więc o godzinie 12 na zupę i drugie, do dziennikarzy dołączali emeryci, pisarze i pracownicy Akademii Muzycznej. Nikt nigdy nie wiedział, ile zapłaci, bo pani Marysia dostosowywała ceny do swojego wyobrażenia o zarobkach klientów. Oczywiście, kto akurat był bez grosza, mógł jeść na kredę (dziś mówi się na kreskę). - Pamiętam przychodził „Baron” Turnau, dziadek Grzegorza, drobił chleb do talerza, a potem zalewał go zupą z wazy. Bo zupa musiała być podana, jak Pan Bóg przykazał, w wazie - opowiada Andrzej Kozioł.
No i były też szlaki hańby. Szlaki pijaństwa i dyskusji. Zaczynały się niewinnie „Pod Gruszką”, w klubie dziennikarza, gdzie zawsze coś się działo, a potem się szło do SPATiF-u i wychodziło nad ranem. - Pamiętam dzień po wprowadzeniu stanu wojennego, zgromadziliśmy się „Pod Gruszką”. Sporo było emocji, przekrzykiwań. Myśleliśmy, że Szumowskiego, szefa „Gazety Krakowskiej” zamknęli. Jakaż zapanowała radość, kiedy nagle stanął w drzwiach - wspomina Andrzej Kozioł.
Sławomir Mrożek ukrywał się gdzieś po korytarzach z książką do angielskiego, żeby go czasem nie zagonili do jakiejś roboty
Czas w „Dzienniku” odmierzały kolejne numery, wydarzenia, felietony Brunona Miecugowa, które miały formę „listów do Redaktora” i rocznice. - Świętowane co roku kameralnie w Klubie „Pod Gruszką”, a okrągłe - niezwykle uroczyście. Część oficjalną 30-lecia obchodziliśmy… na Wawelu. Był nawet sztandar „Dziennika” i oczywiście poczet sztandarowy, w którym stałam na tle arrasów. Byłam dumna, ale pół żywa, bo za parę miesięcy miała się urodzić moja córeczka… - wspomina Barbara Rotter-Stankiewicz, dziennikarka i redaktorka.
Z Wawelem mieliśmy też inne związki - ktoś wymyślił nakręcenie dla krakowskiej telewizji na prima aprilis filmiku, w którym pytaliśmy przechodniów, co sądzą o tym, że nasza redakcja zostaje przeniesiona na Wawel. Wszyscy byli za. Oburzyła się tylko jedna osoba: czarnoskóry młodzian, jak się okazało - student architektury, który przeciwstawiał się takiemu zbezczeszczeniu zabytku.
Konserwy z krakowskich gołębi
Młodzi dziennikarze szanowali starszych, nawet gówniarstwo, które stawiało pierwsze kroki w zawodzie nie powiedziało do redaktora Brunona Miecugowa inaczej niż Mistrzu. Podobnie jak do Władzia Cybulskiego, ostatniego, który konsekwentnie odmawiał pisania na komputerze. - Nie zauważał zmian, korzystał z maszyny i czasami tylko patrzył na komputer i mówił: „Mądry jesteś, ale by się z tobą tak kurwa można było jeszcze wódki napić” - śmieje się Andrzej Kozioł.
Zawsze ktoś koło „Dziennika” krążył, wpadał, zaglądał, przynosił dowcipy. Gdy pojawiał się Jurek Napieracz, wiadomo było że zbliża się Wielkanoc albo Boże Narodzenie. Jego rysunki przez kilkadziesiąt lat były znakiem rozpoznawalnym świątecznych numerów „DzP”. - No i był jeszcze Jasiu Adamski, który wyjątkowo irytował redaktora Kubę Ciećkiewicza. Gdy go bowiem tylko dostrzegł, zaczynał recytować „Odę do wąsów” - uśmiecha się red. Kozioł. - Mnie zaś rzucał: „Na Andrzeja nowa świta nam nadzieja!”.
Bywało wesoło. Leszek Mazan, szalejący i wszędobylski reporter, a później pisarz i krakauerolog, pamięta grudzień 1977 roku, kiedy kierownik działu miejskiego Janusz Jakubowski kazał mu zrobić wywiad ze św. Mikołajem. Szukał go po Krakowie, godziny mijały, a Mikołaja nie było. W końcu znalazł, na rogu Brackiej i Karmelickiej, stał ze swoją świtą i dobrze, że miał pastorał, bo tylko owa laska pozwalał mu trzymać pozycję w miarę wertykalną. - Byłem jeszcze zielony, nieśmiały, rzuciłem więc „dzień dobry” i chciałem jakoś zagadać, ale usłyszałem tylko bełkotliwe: „odp... się” - wspomina Mazan. - Do redakcji wróciłem z podkulonym ogonem, poszedłem do szefa i mówię, że nie mam wywiadu. „Gówno mnie to obchodzi”, usłyszałem, „tekst jest zamakietowany - musi być”.
Siadł więc i napisał najpiękniejszy pod słońcem wywiad. Padło w nim np. pytanie: „Pana anioł jest kobietą?”, na co Mikołaj odpowiadał; „O, jest pan kolejnym po św. Augustynie, który podjął tematykę płci aniołów”. - No same perełki - śmieje się Mazan.
Na drugi dzień koło południa wołają go do telefonu. - Odbieram i słyszę: „Panie, tu święty Mikołaj, o nic mi nie chodzi, tylko chce wiedzieć, czy ja to wszystko panu powiedziałem?” - opowiada.
Ta historia skończyła się dobrze, gorzej było z gołębiami. Tak, krakowskimi gołębiami. - Trzeba było zamykać „Kronikę Krakowską”, a na kolumnie brakowało jakiejś krótkiej informacji. W zapasach „pod lampą”, gdzie lądowały teksty na czarną godzinę, było pusto, więc jeden z kolegów, Antek Kowalski (myślę, że nie obrazi się o podanie nazwiska, bo zbrodnia i tak uległa już przedawnieniu) wymyślił i napisał historyjkę o tym, że ptaki będą wyłapywane i przerabiane na konserwy, które zostaną wyeksportowane na Daleki Wschód - uśmiecha się Barbara Rotter-Stankiewicz. - Rozpętała się burza - w radiu Jalu Kurek grzmiał o tym, że krakowskie ptaszyny trafią na stoły zdegenerowanych smakoszy, inne media nie pozostawały w tyle. Odkręcić sprawę było bardzo trudno.
A odkręcało się ich sporo. Wacław Krupiński, później długoletni szef działu kultury w „Dzienniku”, został na przykład... autorem nowej mapy Europy. A było to oczywiście w czasach dawnych, kiedy zaczynał karierę jako depeszowiec.
- Byłem kimś redagującym od popołudnia do nocy kolumny informacyjne - pod presją czasu i odpowiedzialności za decyzje o tym, co i gdzie ulokować na kolumnie, z jakim tytułem, w jakiej proporcji w stosunku do pierwowzoru depesz spływających z dalekopisów. O komputerach się wtedy nie śniło… No i kiedyś zdarzyła mi się niezła wpadka, związana z wizytą Mariana Orzechowskiego, ministra spraw zagranicznych w Finlandii. Oto na pierwszej stronie „DzP”, na tzw. czołówce, czyli pod winietą, czytelnicy ujrzeli tytuł: „Szef polskiej dyplomacji przybył do stolicy Helsinek”. Konstruując tytuł napisałem wcześniej „Szef polskiej dyplomacji przybył do Helsinek”, ale jego druga linijka - „do Helsinek” była zbyt krótka, zatem wydłużyłem ją - musiały być równe i składane tą samą czcionką. Tyle że Helsinek na Finlandię nie zamieniłem. I nikt nie zauważył! Ani doświadczona koleżanka z sekretariatu redakcji, która ze mną dyżurowała, ani korekta, ani cenzor, który przecież czytał wszystko, z prognozą pogody włącznie, bo a nuż zwiastowałaby nieprzyjazne wiatry ze wschodu.
Raz jeszcze powtórzyła się zasada, że najłatwiej o błąd w tytule, co dzieje prasy pokazały wiele razy. A ja następnego dnia w redakcji byłem witany jako autor nowej mapy Europy - wspomina.
Violetta Villas nie ma poczucia humoru
Żarty trzymały się „Wielopola” zawsze. - Gdy Leszek Konarski napisał artykuł o Violetcie Villas, w redakcji pojawiła się agresywna sekretarka gwiazdy, zgłaszając liczne pretensje do autora, który usiłował się nieporadnie tłumaczyć - wspomina Barbara Rotter-Stankiewicz. - Pół redakcji podsłuchiwało pod drzwiami dusząc się ze śmiechu, bo w rolę roszczeniowej sekretarki wcieliła się... Zenia Grudzińska, korektorka. Po odpowiedniej charakteryzacji była tak przekonująca, że Leszek jej nie poznał.
Dość okrutnym primaaprilisowym kawałem było poinformowanie jednej z koleżanek, że na drugi dzień musi jechać do Warszawy, by odebrać ministerialną nagrodę. Barbara Rotter-Stankiewicz: - Pokazano jej nawet spreparowany tekst z dalekopisu. Uwierzyła, że wreszcie ją doceniono, nawet poszła do fryzjera, by godnie zaprezentować się w stolicy. Przekonanie jej, że to żart, kosztowało kolegów wiele trudu.
- Mnie się „dostało” od kolegów z fotoskładu, tak zwanych łamaczy - wspomina dziennikarz i redaktor Jarosław Kostrzewa. - Byłem tak zwanym drugim redaktorem i nadzorowałem kolumnę Kultura. Przed deadlinem sprawdzałem jeszcze, czy w tekście o darach hrabiny Lanckorońskiej dla Wawelu (głównie były to obrazy) wszystko jest w porządku, czy nie „wysypał” się tytuł, nie ma błędu. Na pierwszy rzut oka wszystko było okej, już miałem zsyłać kolumnę do druku, kiedy jeden z łamaczy mówi: „A zdjęcia widziałeś?”. I przybliża mi je. Patrzę, a tam na każdym z obrazów, a było ich sporo - moja podobizna.
Na kawały nabierała się notorycznie pani Alusia, której zadaniem było przenoszenie tekstów między drukarnią, korektą a redaktorskimi pokojami na Wielopolu. Sekretarzem redakcji został Jurek Wicherek. Pani Ala nie wiedziała, jak się nazywa nowy nabytek, więc zapytała w korekcie, a tamtejszy czołowy kawalarz, Andrzej Stoszowski, poinformował ją, że Jerzy… Tornado. Pani Alusia przydreptała do sekretariatu i zwróciła się Jurka z komplementem: „Jakież ma pan piękne, hiszpańskie nazwisko!”. Ona też, zgodnie z „instrukcją” z korekty, stanęła kiedyś przed jednym z redaktorów na baczność i zatupała trzy razy. Powiedzieli jej, że to nowy obyczaj…
Z dyrektorkiem Łazarkiem proszę
„Wielopole” to była rodzina. Zżyta i oddana pracy. Wszyscy - w różnych konfiguracjach oczywiście - utrzymywali ze sobą kontakty towarzyskie, znali mamy, mężów, żony, a zwłaszcza dzieci, które przesiadywały, a czasem i przysypiały w firmie. Bywały tu nawet niemowlęta - pani Gienia, rezydująca jako pomoc techniczna w archiwum, w elektrycznym czajniku gotowała grysiczek dla swojej wnuczki, a tetrowe pieluchy suszyły się na kaloryferze. Na Wielopolu gościły też zwierzaki. Kotka Szpalta, rezydująca w pokoju korekty, po nocnym polowaniu przynosiła pod drzwi kolekcję złowionych szczurów. Redaktor Jan Adamczewski, amator polowań, przychodził do redakcji z pięknym wyżłem, a naczelny - Jan Wsołek - z owczarkiem collie Rambo, który uciekał z gabinetu i biegał wokół po korytarzach.
Dziś to nie do pomyślenia, ale kiedyś dodzwonić się gdziekolwiek nie było łatwo, więc można było dostać kołowacizny, godzinami wykręcając numery. - Jedna z koleżanek, zajmująca się interwencjami Halina Solecka usiłowała się skontaktować z dwoma dyrektorami - jeden nazywał się Bocian, a drugi Czapla. Wydzwaniała do nich na zmianę i gdy wreszcie udało się jej połączyć z sekretariatem dyrektora Czapli, poprosiła oczywiście dyrektora Bociana - dzieli się wspomnieniami Barbara Rotter-Stankiewicz.
Z kolei Iza Wesołowska z działu miejskiego próbowała się połączyć z jakąś nowohucką firmą. Przy trzydziestym czy pięćdziesiątym razie ktoś nareszcie odebrał telefon, więc grzecznie się przedstawiła: „Moje nazwisko Nowa Huta”...
Mnie z kolei latami koledzy wypominali poufałość z jednym z dyrektorów miejskiej firmy, bo chciałam rozmawiać z „dyrektorkiem Łazarkiem” - zapamiętała Barbara Rotter-Stankiewicz.