Wszyscy powtarzali: "I tak wrócicie, i tak wrócicie. Hitler was wysiuda". Cała Polska mówiła: "Niemcy was wygonią". No, może jeszcze wygonią... - uśmiecha się Mieczysław Stawski, od 13 lipca 1945 do dziś zameldowany w tym samym domu przy Dolinie Zielonej w Zielonej Górze.
Pan Mieczysław dzwoni do redakcji. - Przeczytałem w "Gazecie Lubuskiej", że pani Jadwiga Korcz-Dziadosz od października 1945 roku mieszka pod tym samym adresem, przy ulicy Dąbrowskiego w Zielonej Górze. Ja jestem "lepszy", bo na Dolinie Zielonej mam meldunek od lipca 1945 roku - podkreśla. I nieśmiało proponuje, że może by w gazecie jakąś wzmiankę o tym zamieścić...
Wzmiankę? A w życiu! Panie Mieczysławie, tu trzeba porządny artykuł wysmażyć. Takie wspomnienia sprzed bez mała 70 lat są bezcenne. Jak wyglądała wtedy Zielona Góra? W jaki sposób tu się znaleźliście? Jak radziliście sobie w pierwszych dniach, miesiącach, latach? Zbyt wiele pytań ciśnie się na usta, by mówić o wzmiance.
Szli Niemcy z wózeczkami
Pan Mieczysław (rocznik 1933) nie przyjechał do Zielonej Góry z odległych Kresów. - Moja mama Pelagia i tato Stanisław byli rodowitymi poznaniakami. Ja też urodziłem się w Poznaniu - opowiada. - Przez całą wojnę tato pracował w firmie, która produkowała rolki do wagoników, jakie jeździły po wąskich torach w niektórych majątkach. Szefem zakładu był Polak, a zastępcą poznański Niemiec. Gdy wybuchła wojna, Polaka wywieźli w Krakowskie, rządził Niemiec Ficner. Ale on był dobry. Jak ja tam chodziłem, to wyjął z kieszeni jakiś cukiereczek, czekoladkę. Mama pracowała w magazynach, gdzie przechowywane były ziemniaki.
Z tego okresu zachowała się rozczulająca fotografia, na której mały Miecio dumnie pozuje ze swoim dziecięcym rowerkiem. Na odwrocie dedykacja: "Kochany wujku i kochana ciociu przysyłam moją podobiznę i chciałbym jeszcze was widzieć może niedługo. Całuję moją ciocię i wujka. 19 V 1941"...
- Po wojnie tato poszedł do pracy w PKP, do Straży Ochrony Kolei. I został zakwalifikowany na wyjazd do Zielonej Góry - wspomina pan Mieczysław. - W Zielonej Górze rządzili jeszcze sąsiedzi - wiadomo. Cała ekipa sokistów zatrzymała się w Wolsztynie. Myśmy z mamą tam pojechali i tam z tydzień-dwa mieszkaliśmy. Naprzeciwko dworca są takie czerwone budynki, widzę to.
W maju, może na początku czerwca 1945 Stawscy dotarli do Zielonej Góry. - Siedziba sokistów była tam, jak się jedzie do Aldemedu - wskazuje pan Mieczysław.
- Czyli ulicą wzdłuż torów, pod wiaduktem? - dopytuję.
- Pod czym? - śmieje się serdecznie mój rozmówca. - Wtedy nie było żadnego wiaduktu, tylko przejazd kolejowy...
W budynku z czerwonej cegły rodzina mieszkała jakiś tydzień. - I rozpoczęło się wysiedlanie Niemców - relacjonuje pan Mieczysław. - Pamiętam, jak od Sulechowa szła cała ekipa, z tymi wózeczkami na czterech kółkach. Szła na Gubin. To ze dwa dni trwało. No i mój tato z kolegą z SOK-u od razu zajęli dom na Dolinie Zielonej. To było dzień, może dwa po wyjściu Niemców. Tato zajął mieszkanie na piętrze, kolega na dole.
Pan Mieczysław podsuwa swój dowód osobisty, jeszcze ten w zielonej okładce. Spoglądam w odpowiednią rubrykę: "ul. Dolina Zielona (numer domu i lokalu), pobyt stały, 13.07.1945".
Stawskim trafił się kawałek domu z całkiem ładnym ogrodem. W obejściu była też klatka z dziesięcioma królikami, szopka z trzema kozami. Inwentarzem zajął się niebawem wuj, mąż siostry pani Pelagii, którzy do Zielonej Góry ściągnęli spod Mosiny. - Mieszkanie było umeblowane, meble dość dobre - przyznaje pan Mieczysław. - W jednym pokoju ciężki kredens, stolik, foteliki. W drugim łóżko, stolik, dwa krzesła. A w trzecim jakaś wersaleczka, stolik i foteliki z trzciny. W kuchni piec. Ogrzewania nie było, musieliśmy palić w piecach. Kaflowe były, dość ładne. A w ogródku nasadzone, wszystkie warzywa.
Ale byli także szabrownicy. - Oj, byli - przytakuje pan Mieczysław. - Mój tato znał takiego, co to naszabrował, naszabrował i pojechał. A wszyscy powtarzali: "I tak wrócicie, i tak wrócicie. Hitler wróci i was wysiuda". Cała Polska mówiła: "Niemcy was wygonią". No, może jeszcze wygonią...
Zabierają nam mieszkanie
- Wie pan, moje pokolenie było w paskudnej sytuacji - stwierdza pan Mieczysław. - Do niemieckiej szkoły w Poznaniu chodziłem pół roku, później nas wysiudali. Tyle tylko, co w domu się nauczyłem. Do szkoły w Zielonej Górze zacząłem chodzić od piątej klasy, do SP-1 na placu Słowiańskim, ona pierwsza powstała. Później powstała "Dwójka" przy Długiej i w krótkim czasie "Trójka" przy Chopina, i tam żeśmy się przenieśli.
Jak wyglądała wówczas Zielona Góra? Cała dzisiejsza aleja Niepodległości, z deptakiem włącznie, to była jezdnia. Ulica Kupiecka - od początku do końca też jezdnia. Nawet wokół ratusza można było śmigać autem. Pod Filarami - a jakże! - Ale po Bohaterów Westerplatte już nie. To była piaskowa ulica - zaznacza pan Mieczysław. Jako nastolatek chodził grać w piłkę na boisko przy Wyspiańskiego. Teraz powiedzielibyśmy, że naprzeciwko VII LO, ale wtedy tej szkoły oczywiście nie było. Zresztą, gdyby stanąć twarzą do kultowego hotelu Polan - którego dziś już nie ma, a wówczas jeszcze nie było - przed oczami mielibyśmy... ogromną łąkę, na której regularnie pasły się kozy Stawskich. Dopiero później pojawiły się tam baraki, czyli siedziby biur, urzędów.
- W Zielonej Górze było spokojnie. Podobało mi się, bo Poznań był głośniejszy. Mojej mamie też się podobało, wiem to. Wciągnęła się w to wszystko. Nawet kierowniczką baru mlecznego przy Sulechowskiej została - zauważa pan Mieczysław. Ojciec po dwóch latach zatrudnił się w Zastalu jako mistrz na produkcji. Miecio skończył podstawówkę przy Chopina, zdobył fach elektryka w zawodówce przy Bema i także trafił do Zastalu.
Zatrzymajmy się jednak na chwilę w czasach szkoły zawodowej. Tam profesorem był słynny Lech Birgfellner, legendarny nauczyciel, działacz społeczny i sportowy... Ech, długo by wymieniać, na temat tego człowieka powinien powstać oddzielny artykuł. Ale przede wszystkim twórca zielonogórskiej koszykówki. - I nas też wciągnął. Grałem w Zastalu, przez 15 lat byłem sędzią - nie ukrywa pan Mieczysław. Zresztą za namową Birgfellnera zajmował się nie tylko koszykówką, również piłką ręczną.
Z młodzieńczych lat pamięta także zabawy. - Na Wagmostawie. Tego budynku już nie ma, a ładna sala była. I naprzeciwko więzienia, ale myśmy tam raczej nie chodzili. I jeszcze przy Sienkiewicza, później było tam kino Przełom. Gdzie konkretnie? No tam, gdzie teraz jest wydział komunikacji - precyzuje pan Mieczysław.
W 1953 roku zmarła mama, na serce. Została pochowana na cmentarzu na placu Bohaterów, przed siedzibą "Gazety Lubuskiej". Jesienią 1959 ekshumowane ciało spoczęło na nekropolii w parku Tysiąclecia, a później przy Wrocławskiej.
Także w 1953 roku pana Mieczysława wezwała armia. Przydział: WOP Kętrzyn. W zasadzie ten wątek moglibyśmy pominąć, gdyby nie to, że dzięki wojsku udało się utrzymać mieszkanie na Dolinie Zielonej. A było tak... Sąsiad z dołu przeprowadził się do bloków przy Bema, a na jego miejsce przyszedł kościuszkowiec. - Dostałem od ojca list, że zabierają nam mieszkanie. Powiedziałem o tym oficerowi informacji wojskowej. Wyciągnął notesik, zapisał dokładny adres - wspomina pan Mieczysław. - Po jakimś czasie tatę wezwali na UB w okolicach kina Wenus, tam w tym banku. Później opowiadał, że miał strach, a oni mu prawie w tyłek nie weszli. Pismo z WOP-u wszystko załatwiło. A podobno mieliśmy już szykowane miejsce w Zawadzie...
Serce tak zaczęło bić!
Po wojsku pan Mieczysław wrócił do Zastalu, gdzie jako elektryk pracował do końca życia zawodowego, czyli do 1990 roku. Z nostalgią mówi o zakładowym ośrodku wczasowym w Dziwnowie. - Powstał w latach 60. Najpierw domki, później trzy hotelowce, 50 metrów od morza. Piękny ośrodek, piękna plaża - zachwyca się. - Z żoną Jadwigą jeździliśmy tam co drugi rok na wczasy z dziećmi. Fundusz socjalny, dofinansowanie, prawie za darmo, dwa tygodnie, autobus nas dowoził... Jak pojechałem do tego ośrodka sześć-siedem lat temu, to serce tak zaczęło bić!