60 osób na godzinę. Mordercy z Ordnungspolizei
Funkcjonariusze Policji Porządkowej zabili setki tysięcy Żydów. Nigdy nie brakowało w ich szeregach chętnych do udziału w egzekucjach. W nagrodę dostawali papierosy, wódkę i bilety do kina
Przełom lata i jesieni 1941 r. stanowił okres kumulacji zbrodni funkcjonariuszy 304. batalionu policji (Polizei-Bataillon 304). W ciągu 63 dni pokonali oni, w większości na rowerach, dystans z Warszawy do Kijowa, co jakiś czas dokonując masakr ludności żydowskiej i sowieckich jeńców wojennych. Z ich rąk zginęło wówczas około 15,5 tys. ludzi. Tymczasem Oberstleutnant Joachim Petsch, komendant Ordnungspolizei (orpo) w dystrykcie warszawskim, „bombardował” mjr. Karla Deckerta, szefa batalionu, oficjalnymi pismami w sprawie przestępstw jego podkomendnych. Chodziło o kilka „incydentów” z okresu, gdy pełnili oni służbę wartowniczą wokół getta warszawskiego. Trzech policjantów samowolnie zastrzeliło wówczas paru Żydów. Petsch uważał, że złamali oni prawo i powinni stanąć przed sądem. Deckert - oddany nazista, zaprzyjaźniony z samą Ewą Braun - odpisywał mu taktownie 29 listopada:
„Jako dowódca batalionu nie mogę jednego dnia rozkazywać moim ludziom rozstrzeliwać po 5 tys. Żydów, a następnego karać jednego z nich za zabicie pojedynczego Żyda w Warszawie. […] Niejednoznaczna linia postępowania w tej sprawie może u nich wywołać poczucie zagrożenia i obniżyć dyscyplinę. Od kiedy dowodzę oddziałem, wzorowo wykonuje on powierzone zadania. W opinii generała [Friedricha] Jeckelna [szefa SS i Policji na okupowanych terenach Związku Sowieckiego - red.] jest to najlepszy batalion policyjny operujący na terenie Ukrainy. Jesteśmy na wojnie, do której pchnęli nas Żydzi, zagrażając egzystencji naszego ludu. Wszelkie normalne procedury trzeba odsunąć na drugi plan. Czystka ma na wieki uchronić nasze Wszechniemieckie Imperium przed żydowską zarazą i azjatyckim zagrożeniem ze wschodu”.
Potem wywodził jeszcze, iż masakry żydowskich rodzin to „wkład w wielki historyczny projekt”. Wyraźnie rozpierała go duma. W końcu „zabili już tak wielu, w tak słusznej sprawie”. Petsch prawdopodobnie musiał ustąpić przed tak „mocną”, przepojoną nazistowskim duchem, argumentacją i porzucił zamiar ścigania morderców z 304. batalionu.
Ta korespondencja ukazuje pełnię demoralizacji zbrodniarzy, tworzących nazistowską machinę Zagłady. Policja Porządkowa (niem. Ordnungspolizei; w skrócie orpo) była jej istotnym elementem. Brytyjski historyk Ian Rich przyjrzał się bliżej tej formacji. Oto ponury obraz „pospolitych ludobójców” wyłaniający się z kart jego książki.
Brunatne umysły
Do połowy lat 30. w Niemczech kontrola nad formacjami policyjnymi była tradycyjnie rozdzielona pomiędzy państwo a władze poszczególnych landów. To uległo zmianie latem 1936 r., gdy całość tych sił została zunifikowana i podporządkowana Heinrichowi Himmlerowi. Struktury nowej policji zostały zespolone z SS. Podzielono je zadaniowo na kilka pionów, jak np. gestapo (Gehaime Staatspolizei; policja polityczna) czy kripo (Kriminalpolizei; policja kryminalna). Ordnungspolizei, czyli Policja Porządkowa, stanowiła jej najliczniejszy komponent. Wypełniała podstawowe funkcje związane z utrzymywaniem bezpieczeństwa, jak np. patrolowanie ulic. W połowie 1940 r. pracowało w jej szeregach 244 tys. funkcjonariuszy. Szefem orpo został Kurt Daluege, Ślązak rodem z Kluczborka (przed wojną w granicach Niemiec), mający za sobą długi staż w NSDAP, SA i SS.
Na początku II wojny światowej w ramach orpo tworzono zmilitaryzowane bataliony policyjne (Polizei-bataillon), które miały być kierowane na podbite terytoria. Liczyły po ok. 500 ludzi - ok. 430 Wachtmeistrów (szeregowców) i ok. 100 podoficerów i oficerów. Batalion 304. z Chemnitz (Saksonia), jako przykład tego typu formacji, został szczegółowo opisany w nowej książce brytyjskiego historyka Iana Richa. Dzięki tej publikacji możemy lepiej poznać sprawców jednej z największych zbrodni w dziejach ludzkości, zrozumieć ich sposób działania i ujrzeć w pełni skalę degeneracji.
Zaciąg do batalionów policyjnych odbywał się na przełomie 1939/40 r. Zainteresowanie służbą w nich było spore. Wielu obywateli Rzeszy postrzegało tę ścieżkę jako możliwość zadekowania się na tyłach i uniknięcia służby frontowej w Wehrmachcie. Przyjmowano głównie starsze roczniki, 1909-1912, którymi armia w początkowej fazie wojny nie była szczególnie zainteresowana. Rekruci musieli spełniać podstawowe kryteria wymagane przez SS: posiadać niemieckie obywatelstwo, cieszyć się dobrym zdrowiem (okularników nie przyjmowano) i mierzyć co najmniej 1,70 m. Każdy przyszły policjant był poddawany testom na inteligencję i sprawność fizyczną. Ten pierwszy, oprócz wiedzy ogólnej, miał sprawdzić profil ideologiczny kandydata (oczywiście przyjmowano tylko najbardziej „brunatnych”). Ten drugi zdawali ochotnicy, którzy: przebiegli 1,5 km w mniej niż sześć minut, skoczyli w dal więcej niż 4,15 m i rzucili granatem na co najmniej 32 metry. Od rekrutów z szeregów Wehrmachtu wymagane było wylegitymowanie się członkostwem w NSDAP, datującym się sprzed rozpoczęcia przez nich służby wojskowej. Warto zaznaczyć, że owe kryteria w toku selekcji nie były ściśle przestrzegane.
Przeciętny Wachtmeister z batalionu 304. liczył w 1940 r. około trzydziestu jeden lat, pochodził z Saksonii, ukończył jedynie szkołę podstawową, a z zawodu był rzemieślnikiem lub robotnikiem.
Zupełnie inaczej dobierano kadrę oficerską. Niżsi oficerowie należeli do tzw. pokolenia Hitlerjugend. Pochodzili z roczników 1915-22. Wywodzili się z klasy średniej. Mieli co najmniej maturę lub byli w trakcie studiów wyższych. Każdy z nich odbył służbę wojskową i co najmniej kilka lat należał do Hitlerjugend lub innej organizacji afiliowanej NSDAP. Chodziło o to, by dobrać na te stanowiska najbardziej fanatyczny element. Sprawdzonych ludzi, którzy najdłużej znajdowali się pod wpływem nazistowskiej propagandy. To w nich Himmler widział przyszłą elitę Rzeszy. To oni później prowadzili i nadzorowali egzekucje Żydów.
Wyżsi oficerowie batalionów rekrutowali się z pokolenia urodzonego ok. 1900 r. Mieli za sobą służbę na froncie podczas I wojny światowej. Wszyscy niemal byli weteranami freikorpsów i służyli w policji od lat 20. Jednak przy doborze dowódców tych jednostek większe znacznie niż doświadczenie miała długość partyjnego stażu i koneksje. Na przykład na czele batalionu 304. stali kolejno mjr Willy Nickel, szef SA w Chemnitz, i mjr Karl Deckert, w NSDAP od 1925 r., były pracownik Kancelarii Rzeszy, znajomy Himmlera i, jak wspomniano, Ewy Braun. Tu także dobierano ludzi, którzy mieli nie skrewić w obliczu najbardziej barbarzyńskich zadań.
Praktyki w kacecie
Szkolenie rekrutów trwało pół roku. Batalion 304. odbywał je w koszarach w Chemnitz od marca 1940 r. Czego uczyli się policjanci?
Przede wszystkim dużo czasu poświęcono przygotowaniu do walk na froncie. Przyszłych „orpowców” uczono musztry, taktyki piechoty, prowadzono ćwiczenia terenowe z topografii, a codziennością był trening strzelecki. Wielu rekrutom było to nie w smak, ponieważ zdali sobie sprawę, iż służba w policji niekoniecznie może ich uchronić przed walką na froncie. Poza tym edukowani byli w zakresie systemu prawnego III Rzeszy, ustaw norymberskich i ideologii nazistowskiej. Oczywiście kładziono także nacisk na zaprawę fizyczną.
Młodsi oficerowie batalionów odbywali pięciomiesięczne szkolenie w szkole oficerów policji w Berlin-Köpnick. Poznawali teoretyczne podstawy dowodzenia plutonem i taktyki policyjnej. Wkuwali kodeksy prawne i procedury kryminalno-sądowe. Uczono ich także, jak interpretować przepisy z punktu widzenia nazistowskich teorii rasowych. Zwieńczenie kursu stanowiły praktyki w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen. To tutaj prawdopodobnie część młodych oficerów po raz pierwszy uczestniczyła w masowych egzekucjach. „Ćwiczyli” na więźniach z Polski.
W niecały rok po zakończeniu kursów personel batalionu składał się z rutynowanych morderców. Oto jak przebiegł jego krwawy szlak.
Ćwiczenia z zabijania
Batalion 304. swoją służbę rozpoczął w Warszawie we wrześniu 1940 r. Najpierw policjanci uczestniczyli w przesiedleniach Żydów z różnych dzielnic na teren getta. Potem, po zamknięciu getta w połowie września 1940 r., zajmowali się pilnowaniem bram wejściowych i murów dzielnicy żydowskiej. Mieli za zadanie aresztować wszystkich, którzy opuszczali odizolowany obszar bez pozwolenia, a także wyłapywać przemytników. Część policjantów dawała się korumpować, część stanowili fanatyczni naziści o zbrodniczych instynktach. Ci ostatni bestialsko bili zatrzymanych. Często strzelali do dzieci i dorosłych próbujących pokonać mur getta.
Jednocześnie przygotowywano ich do prowadzenia masowych egzekucji. W styczniu 1941 r. piętnastu delegatów z batalionu wyjechało do Krakowa. Tam w siedzibie gestapo, w ramach „ćwiczeń”, strzałami w tył głowy zamordowali 75 więźniów. A potem doświadczeniami podzielili się z kolegami.
W tym kontekście zaskakują poczynania ówczesnego dowódcy jednostki mjr. Nickla. W owym czasie bowiem w getcie warszawskim szalała epidemia tyfusu. Wtedy jeden z niemieckich lekarzy zasugerował, że należy wydać wartownikom rozkaz strzelania bez ostrzeżenia do każdej osoby próbującej opuścić dzielnicę. Nickel stanowczo przeciwko temu zaprotestował. Ostrzegał przed całkowitym załamaniem dyscypliny wśród policjantów i „nieobliczalnymi konsekwencjami”. Jego protesty chyba odnosiły skutek. Do czasu. Po wyjeździe batalionu 304., jesienią 1941 r., wprowadzono je i tak w życie.
Rzeźnicy na rowerach
Krótko po rozpoczęciu inwazji na Związek Sowiecki, Himmler wydał swoim podkomendnym ustny rozkaz likwidacji wszystkich Żydów napotkanych na zajętych terytoriach. Obok osławionych Einsatzgruppen, rzezi dokonywali także funkcjonariusze orpo, w tym policjanci z batalionu 304. W sierpniu 1941 r. wyruszyli na rowerach z Warszawy na Ukrainę, by wykonywać owe zbrodnicze rozkazy. Towarzyszył im niejaki doktor Busse, lekarz z doświadczeniem w obozie Dachau, który miał doradzać policjantom, jak najskuteczniej zabijać swoje ofiary.
Szlak ich pochodu znaczyła krew i masowe groby. Zawsze działali tak samo. Dowódcy plutonów otrzymywali rozkaz przygotowania swoich ludzi do rozstrzeliwań Żydów w danej miejscowości z jednodniowym wyprzedzeniem. Rozdzielali ich do poszczególnych zadań. Część odpowiadała za dostarczenie Żydów na miejsce zbrodni, część za zabezpieczenie terenu egzekucji. Grupy, które strzelały do ofiar, tworzono z ochotników. Co trzeba wyraźnie podkreślić, nigdy ich nie brakowało. Nagradzano ich biletami do kina, dodatkowymi przydziałami alkoholu i papierosów.
Nad ranem, w dzień akcji, policjanci otaczali miejscowość i po kolei wyprowadzali Żydów z domów. Zadanie mieli ułatwione, ponieważ budynki te były wcześniej specjalnie oznaczane przez ukraińskie milicje. Zgromadzonych prowadzono następnie w kolumnach lub wywożono ciężarówkami na miejsce egzekucji położone najczęściej nieopodal danej lokalizacji. Tam prowadzono ofiary nad doły, rowy lub wąwozy. Kazano im się rozbierać, bito i rabowano ze wszystkich wartościowych rzeczy. Następnie zmuszano Żydów by kładli się na dnie wykopów i mordowano ich piątkami lub dziesiątkami. Grupy egzekucyjne, ubrane w gumowe płaszcze, zmieniały się co godzinę, półtorej. Szacowano, że każdy strzelec w ciągu godziny zabijał od 30 do 60 ludzi. Masakry kończyły się późnym popołudniem. Masowe groby zasypywano najpierw niegaszonym wapnem, a następnie ziemią.
W ten sposób policjanci z 304. batalionu wymordowali Żydów i sowieckich jeńców m.in. w Starokonstanty-nowie (500), Winnicy (2200), Hajsynie (1400), Kirowohradzie (dziś Kropy-wnycki; 4200), Humaniu (6000). Ogółem w ciągu 43 dni zabili przeszło 15,5 tys. z pół miliona ukraińskich Żydów, które zgładziły wszystkie niemieckie jednostki tylko w drugiej połowie 1941 r.
Po przezimowaniu w Kijowie, od kwietnia do czerwca 1942 r., batalion został przerzucony na front. Policjanci walczyli ramię w ramię z dywizją pancerną „SS Leibstandarte Adolf Hitler” o Taganrog. Ponieśli spore straty.
Następnie, jesienią 1942 r., jednostka została przeniesiona na prypeckie bagna (okolice Czarnobyla). Tam prowadziła brutalne operacje przeciwpartyzanckie, w czasie których niejednokrotnie pacyfikowane były całe wioski. Tylko w jednej z nich policjanci spalili żywcem ok. 60 kobiet i dzieci. W toku innej akcji doszło do incydentu, który obrazuje chorą moralność nazistowskich funkcjonariuszy. Doktor Busse pokłócił się z kolegami, nazwał ich „bandą świń”, ponieważ ci nie chcieli oszczędzić chłopca z blond włosami, „doskonałego Aryjczyka”, w czasie jednej z ekspedycji karnych. Uważał to za działanie wbrew ideologii.
Ramię sprawiedliwości
Policyjny batalion 304. został rozwiązany na przełomie 1942/43 r. Jego członkowie dalej prowadzili operacje przeciwpartyzanckie na tyłach w ramach Grupy Armii Południe.
Nie wiadomo, ilu z funkcjonariuszy batalionu 304. przeżyło wojnę. Pewne jest, że 90 stanęło przed sowieckim sądem wojskowym w NRD tuż po wojnie. Usłyszeli wyroki śmierci. Niemal wszystkich stracono.