5 tys. złotych pensji to mit. Nauczyciele zarabiają o wiele mniej. Za mało
O pieniądzach, osiągnięciach, długości urlopu, powodach niechęci do nauczycieli mówi Sławomir Broniarz, wieloletni prezes ZNP, największego związku zawodowego nauczycieli.
Panie prezesie, może w dzień waszego święta będzie to mało eleganckie, ale porozmawiajmy o pieniądzach. Średnia płaca nauczyciela dyplomowanego w Polsce wynosi 5 tys. zł. To mało?
Skąd ma pani takie dane?
Z kilku źródeł. Taką kwotę podało mi Ministerstwo Edukacji Narodowej. Widnieje też na „Sprawozdaniu z wysokości średnich wynagrodzeń nauczycieli na poszczególnych stopniach awansu zawodowego w szkołach prowadzonych przez jednostkę samorządu terytorialnego“, dokumencie, który gminy składają w Regionalnej Izbie Obrachunkowej.
Podaje pani średnie wynagrodzenie dla nauczycieli, którzy uzyskali najwyższy stopień awansu zawodowego. Z moich informacji wynika, że biorąc po uwagę nauczycieli na wszystkich czterech stopniach awansu, ich comiesięczna średnia płaca nie przekroczy 2800 zł brutto.
Skąd takie rozbieżności?
Cały problem z wynagrodzeniem nauczycieli wynika z tego, że składa się na nie pensja zasadnicza plus pochodne będące elementem dodatku stażowego i godzin. To są elementy, które nauczyciele mają zagwarantowane. Dochodzą do nich składniki, które powinni otrzymać, po to, aby jego średnie wynagrodzenie, wynikające ze stopnia awansu zawodowego, wynosiło tyle, ile jest zapisane w Karcie nauczyciela. Jest to wirtualna rzeczywistość. Powoduje, że nauczyciele mają zagwarantowane wyrównanie do średniej. Jeśli jej nie osiągają, to samorząd ma wypłacić dodatek uzupełniający. Nie byłoby potrzeby wypłacania tego dodatku, gdyby pensje nauczycieli były zgodne z Kartą. Jeśli ktoś chce udowodnić, że nauczyciele dobrze zarabiają, to poda właśnie, że dyplomowani otrzymują 5 tys. brutto. Proszę zwrócić uwagę, że niebawem sytuacja nauczycieli stażystów będzie kuriozalna. Po podwyższeniu płacy minimalnej do 1950 zł, będą zarabiać zaledwie nieco więcej. Można powiedzieć, że po tylu latach nauki, ciągłego dokształcania się, zarobią więc tyle samo, co osoby bez wykształcenia, wykonujące najprostsze zawody.
ZNP od ponad roku walczy o minimum 10-proc. podwyżkę płac. Apelowaliście o to jeszcze za czasów poprzedniej pani minister.
Związek ponowił ten postulat. Jeżeli mamy mówić o zmianach w polskim systemie oświaty, które odbędą się przy ogromnym wysiłku nauczycieli - jedynych gwarantów sukcesu bądź porażki rewolucji minister Anny Zalewskiej - to powinniśmy też pomyśleć o podwyżkach. Polscy nauczyciele od lat otrzymują jedne z najniższych pensji w Europie. Potwierdził to zeszłotygodniowy raport Komisji Europejskiej. Czytamy w nim, że maksymalne ustawowe płace polskich nauczycieli na niektórych szczeblach nauczania są niższe niż produkt krajowy brutto w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Jesteśmy na najlepszej drodze, by to wszystko się rozsypało.
Wy mówicie o co najmniej 10-proc. podwyżce. Rząd wam oferuje od stycznia 2017 roku waloryzację, w wysokości od 35 do 65 zł.
„My nie chcemy żadnej jałmużny. Chcemy godnej pensji” - takie komentarze padają z ust nauczycieli, kiedy rozmawiają na ten temat. My mówimy o podwyżkach, i to od stycznia 2017 roku. Rząd o waloryzacji wynikającej ze wzrostu inflacji. Choć inflacja jest, to niewielka. Momentami przechodzi w deflację. Mimo to uznano, że wynagrodzenia w tzw. państwowej sferze budżetowej wzrosną o 1,3 punktu procentowego. W przypadku nauczycieli rząd przeznaczy na nią 550 milionów złotych w skali roku. Teraz słychać o sporych nakładach na policję, straż, wojsko. Tymczasem to nauczyciele są siłą napędową państwa. Daleko efektywniej będzie, jeśli zainwestujemy właśnie w nich.
Pan po ogłoszeniu wysokości waloryzacji stwierdził, że jest to próba zamknięcia ust nauczycielom, którzy nie godzą się na reformę w takim kształcie, jaki ogłosiło MEN.
To był chory pomysł. Jak można pójść do środowiska, w którym pracują osoby mające po kilka fakultetów, skończone studia podyplomowe, są w ciągłym procesie doskonalenia się, i powiedzieć im, że powinni cieszyć się z takich kwot.
Oj, chyba nie wszyscy nauczyciele są aż tak ambitni...
Oczywiście są też tacy, którzy w szkole nigdy nie powinni pracować. Ludzie, którzy nie mają w sobie nic z Janusza Korczaka, a zazwyczaj mają najwięcej pretensji o wszystko. Takie czarne owce trafiają się w każdym zawodzie. Jednak te sukcesy naszych uczniów na arenie międzynarodowej nie biorą się z powietrza. I tym ludziom rząd proponuje waloryzację w takiej wysokości? To jest śmieszne.
„Nauczyciele to jedni z najbardziej leniwych hipokrytów, urzędników reżimu, kast społecznych, nie umieją nauczyć w czasie lekcji, lecz tylko po to, aby wyłudzić od rodziców kasę za korepetycje“. To fragment jednego z komentarzy, jaki pojawił się pod moim artykułem o waszej poniedziałkowej pikiecie. Zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego w społeczeństwie jest tyle niechęci do nauczycieli?
Jest odsetek społeczeństwa, który patrzy na nauczycieli dosyć niechętnie. To efekt bardzo złożony. Resentymenty, wynikające z własnych negatywnych doświadczeń szkolnych lub z doświadczeń dzieci lub wnuków. To też taka bezinteresowna wańkowiczowska zawiść. To Melchior Wańkowicz mówił, że „nic nie jest tak polskie, jak bezinteresowna zawiść”. Chodzi tu o przekonanie, że tylko polscy nauczyciele mają urlop w okresie wakacji. De facto w innych krajach Europy są one dłuższe. Urlop polskiego nauczyciela jest w „dolnej strefie stanów niskich” w stosunku do pozostałych krajów europejskich. Kiedy dochodzi do tego kwestia podwyżek, to mówi o tym całe społeczeństwo. A mówi tak: w głowie im się znów poprzewracało, mają tyle wolnego, ferie, wakacje, i jeszcze chcą podwyżek. Podwyżka żadnej innej grupy zawodowej nie jest okupiona ogólnopolską debatą. Tylko zwracam uwagę na jeden fakt. Każdy z nas wybierał jakiś zawód. My wybraliśmy taki. Jeśli popatrzymy na efekty społeczne, wydajność pracy nauczycieli, spektakularne sukcesy uczniów, to są one w pełni upoważniające do tego, aby więcej zarabiać. W każdej normalnej firmie, jeżeli pracownik dobrze wykonuje swoją pracę, to odbija się to na jego wynagrodzeniu. Nasze nie drgnęły od 2012 roku. Natomiast na podwyżki dla nauczycieli patrzy się przez pryzmat wydawania budżetowych pieniędzy. Najlepiej by było, gdyby ich wydawać mniej lub w ogóle. Rzeczywiście, przy 600 tysiącach nauczycieli w kraju, jeżeli każdemu damy po 10 zł do pensji, wyjdzie kwota 6 mln złotych miesięcznie. Jeżeli dołożymy 100 zł do pensji, to będzie 600 mln złotych miesięcznie. Zdajemy sobie sprawę, że są to ogromne pieniądze. Dlatego podkreślę jeszcze raz, warto inwestować w nauczycieli, to się zwraca. Dowodem są sami uczniowie.
A jak to jest z tym urlopem? Znalazłam wyliczenia, w których liczba waszych dni wolnych dochodziła do 100.
Też dotarłem do tych wyliczeń. Tylko proszę zwrócić uwagę, że oprócz nauczycieli wolne soboty, niedziele i święta mają wszyscy. Nauczyciel ma wolne w czasie ferii oraz wakacji. W tym drugim przypadku urlop zaczyna się z dniem, kiedy szkoła formalnie zakończy pracę. W praktyce wypada to około 9 lipca. Mija, kiedy zaczynają się przygotowania do nowego roku szkolnego, czyli około 20 sierpnia. W tym czasie nauczyciel może być zobowiązany do pracy na rzecz szkoły w wymiarze tygodnia. W sumie dni wolnych wychodzi nie więcej niż 63. Na przykład u naszych sąsiadów - w Niemczech czy na Ukrainie - wolnego jest więcej.
Mówił pan, że pojawił się postulat związania wysokości płacy z efektywnością pracy nauczycieli. Jak pan ocenia taki pomysł?
To jest niesłychanie trudne. Bo na sukces nauczyciela składa się kilkanaście elementów. Po drugiej stronie mamy żywe dziecko, z jego potencjałym intelektualnym, kapitałem społecznym, jego rodziną, otoczeniem i środowiskiem, motywacją lub jej brakiem. To powoduje, że jeden nauczyciel przychodzi do pracy z genialnym uczniem, drugi włoży mnóstwo pracy, a efekty i tak będą mizerne. Dzieci to nie kawałek metalu, który jesteśmy w stanie wyrzeźbić czy wytoczyć.
W Sejmie złożyliście inicjatywę obywatelską, pod którą podpisało się 340 tys. osób, aby pensje nauczycieli były wypłacane nie z subwencji oświatowej, a z dotacji celowej budżetu państwa.
Chcemy, by nasza pensja nie była ilustracją zamożności gminy czy stosunku do nauczycieli. Około 200 gmin w kraju 30-40 proc. subwencji oświatowej przeznacza na inne cele niż edukacyjne. Zgodnie z przepisami gmina może tak zrobić, ale wtedy oświatę musi sfinansować z zupełnie innych dochodów. Natomiast jeżeli gmina nie chce wspierać oświaty, nie ma na to pieniędzy bądź ma inne priorytety, to oszczędza właśnie na niej. Głównie na woźnych, kucharkach, sprzątaczkach. Z nauczycielami jest tak, że Karta gwarantuje im dodatek uzupełniający, który musi być wypłacony. My chcemy, aby w odniesieniu do nauczycieli pensja była zagwarantowana w postaci dotacji przysyłanej do gminy. Wtedy nie można by było powiedzieć: nie dam, bo nie mam, bo sfinansowałem projekt europejski, bo muszę zapłacić zaległości, więc do tego zabiorę wam dodatek motywacyjny. Nam zależy na tym, by państwo wiedziało, że oświata kosztuje, by przestało przerzucać na samorządy nowe zadania. A tych jest coraz więcej. Niestety, w ślad za nimi nie idą dodatkowe pieniądze.