26 września cały świat usłyszy o Ojcu Kolbe
Adam Woronowicz, 43-letni aktor teatralny i filmowy. Popularność przyniosła mu główna rola w filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Teraz gra św. Maksymiliana Kolbe” w filmie „Dwie korony”
Minęło dwadzieścia lat, odkąd skończył Pan szkołę teatralną. Kino Pana pokochało, wciągnęły seriale. Spodziewał się Pan tego?
Szkoła nie jest w stanie przygotować człowieka na to, że telefon czasami milczy, a kariera będzie się różnie układać. Że czasami jest to szybki start jeszcze w szkole, a czasami trzeba długo czekać. Ja na kino musiałem troszkę poczekać. A potem spotkały się ze sobą dwie role, które otworzyły mi drzwi do kina - jedna w filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”, a druga w „Rewersie”. To była mieszanka wybuchowa, która zatrybiła. Następnie był „Chrzest” Marcina Wrony i już poszło.
Nie czuł Pan zniecierpliwienia, że Marcin Dorociński, który był z Panem na roku jest już rozpoznawalny, a Pan jeszcze nie?
Na szczęście miałem co robić. W moim życiu był teatr. Nie było czasu na frustrację czy zniecierpliwienie. Pojawił się też teatr telewizji i zawsze coś się działo. Do kina musiałem dojrzeć, nauczyć się pewnych rzeczy, okrzepnąć. A teraz patrząc wstecz, widzę, że film przyszedł do mnie w odpowiednim czasie. Nie było ani nie ma we mnie poczucia żalu, że nie czekały na mnie role Hamletów. Ja się bardzo cieszę, że mogłem podpatrywać takich aktorów jak Zbigniew Zapasiewicz, Joasia Żółkowska, Joasia Szczepkowska czy Krystyna Janda.
Co pedagodzy mówili o Panu w szkole teatralnej?
Czasami usłyszałem, że mam talent. Ale nic więcej.
Czy chłopak z Białegostoku przyjechał do szkoły teatralnej w Warszawie z kompleksami?
Nie. Wiedziałem, że mam fatalną dykcję, z jakimś totalnym szczękościskiem, ale nad wszystkim dało się popracować. Musiałem się na nowo nauczyć mówić. Włożyłem w to dużo pracy i udało się.
Teraz jest Pan mocno zapracowany. W tym roku na ekranie pojawią się dwa duże filmy z pana udziałem, nowy serial w TVN. W Gdańsku spotykamy się na planie filmowym „Kamerdynera”.
Jest praca, a ja czuję się potrzebny. I to jest najważniejsze.
W Pana zawodowej biografii jest kilku mrocznych bohaterów - gangster z „Chrztu” czy seryjny morderca z „Czerwonego pająka” A Pan potrafi pokazać, że zło jest takie zwyczajne.
Nie robię nic innego, jak tylko naśladuję człowieka. Taki człowiek jest. Nie święty.
Jak się wchodzi w skórę mordercy?
Nie jestem w stanie wytłumaczyć fenomenu aktorstwa czy sztuki aktorskiej. To nasza tajemnica i niech tak zostanie. Poza tym lubimy być straszeni i ciągnie nas do mrocznych tematów.
Z drugiej strony gra Pan błogosławionego księdza Popiełuszkę.
To też jest pytanie o człowieka. Nie gramy niczego, czego nie robiłby człowiek.
Ale Pan mówi, że role dobrych ludzi są trudniejsze do zagrania.
Trudniejsze, bo muszą nieść ze sobą znacznie większy ładunek tajemnicy. Muszą być lepiej skonstruowane. Lać kogoś bejsbolem to prosta sprawa. Człowiek często robi to, wyłączając emocje. Chociaż jak się przekonałem, praca w filmie gatunkowym jak „Czerwony pająk” to była trudna rzecz, wymagająca pokory i skupienia całego zespołu. Bo łatwo popaść w pastisz albo śmieszność.
Jak Pan wychodzi z roli? Niektórzy aktorzy mówią, że rolę zostawiają w teatrze albo na planie. Nie zabierają jej do domu.
Jestem zwolennikiem takiego zachowania, żeby rolę „wystrzelić” i zapomnieć. Nauczyłem się, żeby nie rozmyślać nad tym, co bym poprawił.
Tak się żyje lepiej...
Musimy nauczyć się higieny w tym zawodzie. Aktorami nie jesteśmy za karę. To nam sprawia frajdę. Ale trzeba cały czas pamiętać, że to jest tylko i wyłącznie praca. Czasem zdarzy się coś takiego przy roli, że staje się ona czymś więcej, niż pracą. Że ona naznacza jakoś człowieka. Ale tak się dzieje rzadko.
Dla Pana rodzina jest najważniejsza: żona, dzieci.
To prawda. Ale ja pewnie nie byłbym w tym miejscu zawodowym, w którym jestem i nie chciałoby mi się tyle pracować, gdyby nie moi bliscy. Rodzina jest dla mnie motorem napędowym i to z jej strony czuję największą akceptację. W domu za to nie jestem aktorem, tylko tatą i mężem. I to mi dobrze robi.
Co Panu przynosi największą przyjemność w aktorstwie?
Dość często uprawiam płodozmian, albo teatr albo kino, albo teatr telewizji czy serial. I to sprawia, że się nie nudzę. Mam też to szczęście, że mogę wybierać. Teraz pracuję z Filipem Bajonem w „Kamerdynerze” - filmie kostiumowym, chwilę temu skończyłem zdjęcia do nowego serialu TVN „Diagnoza”.
Aktorstwo to zawód, w którym można być lekarzem, księdzem...
To nie jest tak, że po włożeniu kostiumu urywa mi się film i staję się tym księdzem czy lekarzem. Praca nad rolą to pełna kontrola nad swoją psychiką. My się przebieramy, udajemy, wkładamy w to psychologię, ale tylko po to, żeby pewne emocje przerzucić na drugą stronę ekranu albo sceny. Nie mogę powiedzieć, że ja się w pełny sposób identyfikuję z graną postacią. Nie dopuszczam do tego.
Młode pokolenie aktorów marzy o sławie, staniu na ściankach, czerwonych dywanach. A Pan chce jak najdalej być od tego celebryckiego świata. Pokora?
Mnie to jakoś nie ciągnęło. Szkoda mi na to czasu. Przed aparatami nie czuję się jak ryba w wodzie. Kiedy muszę być, to jestem, a kiedy nie muszę, to wolę jechać przed siebie.
Trochę tak, jak Pana kolega z roku i pokoju w akademiku Marcin Dorociński.
Był taki moment, że mieszkaliśmy razem w akademiku. Cenię Marcina za to, jakim jest aktorem i jakich dokonuje wyborów. Prywatność jest bardzo ważna. Ale to nie znaczy, że nie szanujemy naszej widowni. Wszystko, co robimy, robimy dla niej. Krystyna Janda powtarzała nam - widz jest najważniejszy. I jest.
A film „Dwie korony” z Pana udziałem?
To film o ojcu Kolbe. Jest to dokument fabularyzowany. I jego ogromną wartością są świadectwa ludzi, którzy znali osobiście o. Maksymiliana. W filmie pojawia się m.in. Kazimierz Piechowski, jeden z ostatnich świadków apelu, w obozie koncentracyjnym Auschwitz, podczas którego ojciec Maksymilian zgodził się pójść do bunkra głodowego za Franciszka Gajowniczka. Kazimierz Piechowski w 1942 roku ucieka brawurowo z trzema innymi więźniami w przebraniu esesmanów. W filmie jest kilka fabularyzowanych scen, w których wystąpiłem. Pomyślałem więc, że jeśli ja mogę się przyczynić do tego, że świat pozna piękną historię ojca Kolbe, to wspaniale. 26 września odbędzie się oficjalna premiera filmu, dystrybuowanego w 146 krajach przez Telewizję Watykańską. I wtedy cały świat usłyszy o Kolbe.
Reżyser ma znaczenie?
Ogromne. Każdy jest inną osobowością, a ja kieruję się tym, z kim chciałbym pracować i do kogo chciałbym wrócić.