Chorobę zdiagnozowano u dziewczynki rok temu, tuż po tym, jak przyjęła I komunię świętą. Sara nadal jest pod opieką onkologów, leczenie potrwa jeszcze co najmniej kilka miesięcy.
Piękna kremowa sukienka, błyszczące baleriny i biała opaska na głowę. W takim stroju 10-letnia Sara Nizioł chce wystąpić podczas zaplanowanego na koniec kwietnia ślubu kuzyna.
- Szykuje się na to wydarzenie od dawna, choć to jeszcze wcale nie jest takie pewne, że będzie mogła wziąć udział w tej uroczystości - tłumaczy Agnieszka Nizioł, jej mama.
Wszystko zależy od wyników badań. Stan zdrowia 10-latki, której z sukcesem udaje się wygrywać kolejne bitwy w wojnie z nowotworem, na bieżąco jest monitorowany przez cały sztab lekarzy, ale przede wszystkim przez czujnych rodziców.
Wystarczy, że spojrzą na Sarę i już wiedzą, że potrzebna jest krew czy też, że brakuje żelaza.
Szybki kurs medycyny odbyli w ciągu ostatniego roku. Dziewczynka zaliczyła wówczas kilka cyklów chemioterapii i radioterapii oraz poważną operację.
- Lekarka, która nas prowadzi, przekonuje, że wszystko idzie w dobrym kierunku, wierzę w to mocno. Zupełnie spokojna jednak chyba nigdy nie będę - tłumaczy mama 10-latki.
Smutny Dzień Dziecka
Sara jest jednym z trójki dzieci pani Agnieszki. Najstarsza Iza uczy się w gimnazjum, najmłodszy Filip chodzi do przedszkola. Sara jest uczennicą trzeciej klasy Szkoły Podstawowej nr 1 w Bochni. W ubiegłym roku przyjęła pierwszą komunię św. Miesiąc później z silnym bólem głowy wylądowała w Prokocimiu. W Dniu Dziecka okazało się, że ma w mózgu 12-centymetrowego guza.
- Był to dla nas wszystkich niewyobrażalny szok. Sara skarżyła się wcześniej na bóle głowy, ale lekarka, u której ją leczyłam, przekonywała, że to tylko migrena - mówi jej mama.
Migrena okazała się jednak nowotworem. Lekarze w Prokocimiu po serii badań natychmiast zakwalifikowali dziewczynkę do operacji. Trwała kilka godzin. Zakończyła się sukcesem.
Nie liczy się duży telewizor, piękny dom czy dobry samochód, ale człowiek obok nas
- Udało się wyciąć około 80 procent guza. Pozostała część wymiera pod wpływem prowadzonego leczenia onkologicznego, to co zostanie, ma się samo zwapnić - wyjaśnia pani Agnieszka.
Sara nadal jest pod opieką onkologów. Wszystko wskazuje na to, że trochę to jeszcze potrwa. Na szczęście w szpitalu jest już jednak raczej gościem niż domownikiem.
- Jeździmy na „chemię” albo do przetoczenia krwi i wracamy do domu. Bardzo zależy mi, aby po tym strasznym roku wrócić do normalności, do takich zwykłych, codziennych domowych rytuałów - podkreśla pani Agnieszka.
Nie ma się jej co dziwić. Ostatnie miesiące praktycznie nie opuszczała szpitala, towarzysząc Sarze. Sporo czytały, grały, ale też się uczyły. Przez chorobę dziesięciolatka nie tylko nie zaniedbała szkoły, ale rozwinęła w sobie talent plastyczny.
Nauczyła się cierpliwości i dokładności. Pięknie rysuje, maluje i wykleja. Kilka tygodni temu udało się jej zdobyć trzecie miejsce w ogólnopolskim konkursie plastycznym propagującym zdrowy styl życia.
Wyjątkowe spotkanie
Agnieszka mocno wierzy, że dobre wyniki Sary to nie tylko zasługa medycyny. Jest przekonana, że bez Bożej opieki, nic by się nie udało.
Z ośmiorga dzieci, które w Prokocimiu podczas Światowych Dni Młodzieży odwiedził papież Franciszek, wszystkie powoli wychodzą z choroby, mimo że rokowania, tak jak u Sary, wcale nie były najlepsze. Takie świadectwo daje właśnie 10-latka.
- Może ktoś uzna, że to jakaś fanaberia, ale ja wierzę, że modlitwa papieża bardzo im wszystkim pomogła - mówi mama Sary.
Ze łzami w oczach opowiada jednak też o innych dzieciach, które nie miały tyle szczęścia, co jej córka.
Dwa tygodnie temu była na pogrzebie chłopca, który przez wiele tygodni dzielił z Sarą pokój.
- Płakałam jak bóbr, zdając sobie sprawę, jak wielkie szczęście mam, że moje dziecko żyje - mówi.
Pożegnała też dziewczynkę, z którą obie z Sarą się zaprzyjaźniły. Ośmiolatka spod Krakowa bardzo chciała przyjechać do Bochni. Umawiały się na to spotkanie. Jej śmierć pokrzyżowała plany.
Wielka czujność
Choroba Sary wyostrzyła czujność pani Agnieszki. Już nie bagatelizuje żadnego, nawet błahego sygnału. - Gdy słyszę, że coś kogoś boli, od razu to sprawdzam - wyjaśnia.
Tak było choćby z Izą, która wyczuła u siebie niewielkie zgrubienie pod pachą. U lekarza były następnego dnia. Na szczęście alarm okazał się fałszywy.
Pani Agnieszka apeluje też do innych matek, by nie trywializowały sygnałów wysyłanych przez ich dzieci. Radzi, by diagnozę, nawet tę dobrą, konsultować nie tylko u jednego specjalisty.
- Nam się udało, ale jestem świadoma tego, że ta historia mogłaby się skończyć zupełnie inaczej - mówi.
Chcą pomagać
Historia Sary pozytywnie odbiła się na całej rodzinie. Iza tuż po świętach planuje ściąć włosy i oddać je fundacji. Chce, by powstała z nich peruka dla osób, które po chemioterapii tracą włosy.
Gimnazjalistka od kilku miesięcy pomaga też zbierać pokarm do schroniska dla zwierząt.
- Choroba przewartościowuje życie. Wiem, że nieważny jest duży telewizor, ładny dom czy dobry samochód. Przychodzi taki moment, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Liczy się tylko człowiek, który jest obok- mówi gimnazjalistka.