10. rocznica katastrofy w Smoleńsku. Sebastian Putra: Po tragedii ówczesna władza nie poradziła sobie. Mam nadzieję, że teraz będzie inaczej
10 kwietnia 2010 roku, godz., 8.41. Na lotnisku pod Smoleńskiem rozbił się samolot z polską delegacją lecącą na obchody 70. rocznicy Zbrodni Katyńskiej. Zginęło 96 osób, wszyscy na pokładzie: Prezydent RP Lech Kaczyński z żoną Marią, ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, parlamentarzyści, generałowie, duchowni, działacze społeczni, bliscy pomordowanych przed 70 laty oficerów, członkowie załogi TU 154. W dziesiątą rocznicę tragedii rozmawiam z Sebastianem Putrą, synem śp. Krzysztofa Putry, wicemarszałka Sejmu, który zginął w katastrofie.
W piątek, 10 kwietnia, mija dziesięć lat od katastrofy smoleńskiej. Po dekadzie kwiecień wciąż jest dla pana najgorszym miesiącem w roku? Mówi się, że czas leczy rany, nawet te najbardziej głębokie.
Niestety, pod tym względem nic się nie zmieniło. I chyba nigdy nie zmieni. Ten kwiecień już taki na zawsze pozostanie. Nasza rana wciąż jest otwarta. Przede wszystkim brakuje ojca, takiego łącznika między wszystkimi w rodzinie. Wracają inne wspomnienia, ale też boli brak efektów śledztwa, które jest rozłupane. Zazwyczaj też w oktawie 10 kwietnia dzwonią różni ludzie, którzy chcieliby porozmawiać na ten temat. Wiele razy w takich przypadkach odmówiłem, ale czasami się zgadzam. Bo coś mi podpowiada, że trzeba o ojcu cały czas mówić. By pamięć o nim nie zginęła.
Ostatni raz pan z nim rozmawiał...
W przededniu katastrofy. Zadzwonił do mnie w piątek 9 kwietnia, po godz. 21. Akurat mieliśmy w firmie spóźnioną dostawę towaru, dlatego pomagałem przy rozładunku. Nie bardzo miałem czas na rozmowę. Jednak ojciec zdążył mnie zapytać, co u mnie słychać, czy wszystko w porządku. Powiedział, że leci na uroczystości do Katynia i jest bardzo dumny, że prezydent Lech Kaczyński zaproponował mu w nich udział. Był taki bardzo rozentuzjazmowany. Powiedziałem, że oddzwonię jutro. To była nasza ostatnia rozmowa. Wyczułem jednak, że zadzwonił nie tylko do mnie, ale obdzwaniał całą rodzinę. Nie chcę przez to powiedzieć, że miał jakieś złe przeczucia, bo telefonował dość często, zwłaszcza wieczorami, gdy miał więcej czasu. Obdzwonić wszystkich to nie była taka prosta sprawa, bo jesteśmy liczną rodziną. Z każdym porozmawiać przynajmniej pięć minut to już wychodzi godzina.
A nazajutrz, sobotni poranek 10 kwietnia…
Robiłem zakupy. W alejce w galerii handlowej usłyszałem, jak ludzie między sobą coś szepczą o jakiejś katastrofie. Pomyślałem, że pewnie gdzieś na świecie znowu coś strasznego się stało, ale że nas to w żadnej mierze nie dotyczy. Wsiadłem do samochodu, ruszyłem na stancję, gdzie wtedy mieszkałem. W trakcie jazdy zadzwonił telefon. Zatrzymałem się. Okazało się, że dzwoni znajomy ojca. Zastanowiło mnie to przez chwilę, bo nigdy nie dzwonił do mnie w weekendy. Przez głowę mi przeszło, że coś się jednak wydarzyło. Zapytał mnie: Seba, czy ojciec leciał tym samolotem z prezydentem? Odpowiedziałem: „chyba tak, ale czy faktycznie tak było, do końca nie jestem pewien”. On zaś: „Powiedz mi, że nie leciał”. Zaraz po tych jego słowach zadzwoniłem do mamy, by się upewnić, czy ojciec poleciał samolotem do Smoleńska. Mama sama nie była w stanie tego potwierdzić. Była bardzo zestresowana, bo widziała telewizyjne doniesienia. Czym prędzej pojechałem do domu rodzinnego, by być blisko z nią i rodzeństwem. Powoli wszyscy się zbierali. Siedzieliśmy przed telewizorem i słuchaliśmy kolejnych doniesień przestawiając telewizyjne programy. I tak w kółko. W niepewności, w płaczu.
Z bólem i płaczem lecieliście do Moskwy na identyfikację ciała ojca.
Na pierwszy rzut oka takie emocje wydają się być naturalne i uzasadnione. Ja jednak tak wtedy tego nie odbierałem. Mieliśmy wyznaczony z bratem jasny cel: odnaleźć ojca i wrócić do domu. Dramatycznie dosięgły nas i zabolały wcześniejsze, niepotwierdzone informacje, że trzy osoby przeżyły katastrofę. Gdy jednak zostały zdementowane i oficjalnie ogłoszono, że nikt z obecnych na pokładzie samolotu nie przeżył, to wiedzieliśmy, po co lecimy do Moskwy. Często powtarzam, że to swoisty paradoks: ojciec ginie w katastrofie lotniczej, a synowie muszą lecieć samolotem, by go zidentyfikować. To jest, delikatnie mówiąc, dziwne uczucie i chyba tylko człowiek szalony jest w stanie wejść do samolotu. Tyle że wtedy nikt z nas nie myślał w ten sposób. Wszyscy lecieli, by odnaleźć ciała bliskich i jak najszybciej wrócić z nimi do kraju. By nikt nie spoczywał na tamtej ziemi. Nie miałem żadnych wahań, by polecieć do Moskwy.
Mieliście kłopot z identyfikacją ciała ojca?
Nie, ale najpierw zderzyliśmy z papierologią rosyjską. Śledczy kazał nam przeglądać wszystkie zdjęcia ofiar. Wśród nich nie było naszego ojca. W tym momencie pojawił się ogromny stres i niepewność, bo wcześniej od minister Ewy Kopacz i innych przedstawicieli polskiego rządu otrzymaliśmy informację, że niektóre ciała są w takim stanie, że po prostu ich nie ma. No i zaczęliśmy się stresować. Po jakimś czasie śledczy wyciągnął z teczki listę nazwisk, które wcześniej wstępnie zostały zidentyfikowane. Przy liczbie 80 widniało nazwisko Kutra. Okazało się, że źle przepisali nazwisko z legitymacji poselskiej znalezionej przy ojcu. W kostnicy, gdzie były ciała, od razu byliśmy pewni, że zidentyfikowaliśmy ojca. Bez cienia wątpliwości. Nie wiem dlaczego, ale osobiście nie odczuwałem wtedy jakiegoś niepokoju, drżenia. Może adrenalina trzymała mnie w ryzach. Na pewno w tym momencie nie zachowywałem się po ludzku, ale jak maszyna. Z jasno nakreślonym celem do zrealizowania.
Gdy wracam do obrazów zbiorowej pamięci z tamtych dni, to zawsze mam przed oczami dwie sceny. 14 kwietnia i pierwszy zbiorowy transport z trumnami na Okęcie. Dotychczas takie sceny mogliśmy oglądać jedynie w filmach. W rzeczywistości widok tylu trumien, wynoszonych z samolotu, a potem przewożonych karawanami ulicami Warszawy i w końcu ustawionych na Torwarze, zostawił w nas na zawsze piętno. A przecież jeszcze do kraju miały wrócić 64 trumny. I druga scena, o trzy dni wcześniejsza, z niedzieli 11 kwietnia, gdy tysiące ludzi wyległo na trasę przejazdu konduktu z trumną Lecha Kaczyńskiego, by pożegnać swojego prezydenta.
Podobne obrazy utkwiły mi w pamięci. Gdy trumna prezydenta Lecha Kaczyńskiego była transportowana do stolicy, my z bratem szykowaliśmy się do wylotu do Moskwy. Było nam trudno dotrzeć na lotnisko, by zdążyć na samolot. Ulice były zablokowane. Ale gdy wróciliśmy już z tym pierwszym masowym transportem trumien, na ulicach Warszawy stały niezliczone tłumy ludzi. Rzucali kwiaty, płakali. Z potrzeby serca chcieli uczestniczyć w chwili, gdy karawany przemieszczały się ulicami. Tego nie zapomnę do końca życia. W tamtym momencie było widać i czuć niesamowitą solidarność między Polakami, padały niesamowicie miłe słowa o ludziach, którzy zginęli.
No właśnie, paradoksalnie trzeba było dopiero tak wielkiej katastrofy, by opinia publiczna zaczęła mówić o poległych: elita. A przecież jeszcze kilka dni wcześniej nie darzyła ich wielkim szacunkiem.
To prawda, musieli zginąć, by zasłużyć na uznanie. Ale chyba już po trzech dniach nastąpiło ogromne pęknięcie. Politycy zaczęli się kłócić w telewizji o rzeczy, które do tej pory nie zostały wyjaśnione. Ci, którzy kiedyś walczyli przeciw komunizmowi, zaczęli się najbardziej między sobą - i powiem to dosadnie - tłuc. Do dzisiaj trwa ta nawalanka.
Później podzieliło się społeczeństwo.
Nastąpiło w Polsce niesamowite pęknięcie. Tak jakby to nasze wspólne niebo zostało rozerwane na amen. Zaczynem do społecznego podziału było to, co działo się na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim. I ta niepotrzebna walka z krzyżem. W perzynę zostały obrócone przejawy tej kwietniowej solidarności. Na początku byliśmy zjednoczeni, a parę tygodni później już został wykopany bardzo głęboki rów. Polityka na co dzień jest okrutna. Jeśli ktoś z innej opcji zaproponuje coś dobrego, to i tak druga strona tego nie poprze. Bo pomysł wyszedł nie z tego obozu, z którego powinien. Ale wtedy, w kwietniu, myśleliśmy, że uda się w końcu pójść we wspólnym kierunku, by uporządkować polskie sprawy. Jednak momentalnie zaczęliśmy się kłócić, nastąpiło totalne rozdarcie. Mam wrażenie, że za mojego życia to się nie zmieni. Choć nadal jestem młodym człowiekiem, który ma nieustające marzenie, by w naszym kraju ustabilizowały się emocje. Byśmy zaczęli siebie nawzajem szanować.
Na tym tle nasz Białystok chyba źle nie wypadał w ciągu tej dekady. Ofiary związane z naszym regionem zostały publiczne upamiętnione, para prezydencka patronuje skwerowi u wylotu alei Zakochanych na Plantach, wyjątkowy jest też pomnik w zewnętrznej bryle kościoła św. Rocha.
Wydaje mi się, że stanęliśmy na wysokości zadania. Należą się podziękowania wielu osobom, o których zazwyczaj się nie mówi, a to dzięki ich uporowi udało się przezwyciężyć początkowe perturbacje z lokalizacją pomnika przed kościołem św. Rocha, symbolu niepodległości Polski. Dzięki temu mamy wspaniałe upamiętnienie wszystkich 96 ofiar katastrofy smoleńskiej, i to w reprezentatywnym miejscu, w którym można zorganizować obchody nie ingerując zbytnio w ruch drogowy. Sam jestem przeciwnikiem stawiania nie wiadomo ilu obelisków, ale w naszym przypadku zrobiono to z głową.
Każda z ofiar związanych z naszym regionem jest też indywidualnie upamiętniona w krajobrazie Białegostoku.
Cieszę się, że ojciec patronuje rondu przy wylocie na Augustów, czyli w jego rodzinne strony. Nieraz, wracając z Warszawy, potrafił bezpośrednio samochodem pojechać do rodzinnego Józefowa, by chwilę porozmawiać, wypić herbatę i wrócić do Białegostoku. Nie wspominając o ostatnim upamiętnieniu ojca z sierpnia ubiegłego roku, gdy został patronem sali plenarnej Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podlaskiego. Przypomnę, że był nie tylko parlamentarzystą, ale też oddanym samorządowcem. Aula jest ściśle związana z działalnością lokalną, samorządem, polityką.
Wydawało się, że 10. rocznica będzie impulsem do wyjątkowych obchodów, które będą pozbawione tej otoczki związanej z miesięcznicami smoleńskimi. Tymczasem przyszedł koronawirus i całkowitym cieniem położył się na rocznicy. De facto zepchnął ją na margines życia publicznego, co przez lata wydawało się niemożliwe.
Kilka miesięcy temu planowałem, by obchody miejskie i wojewódzkie były połączone. W przeszłości nie zawsze tak bywało. Zresztą kiedyś prezydent Tadeusz Truskolaski zadeklarował, że w okrągłe rocznice starać się będą organizować wspólne uroczystości z instytucjami wojewody. A 10. rocznica to symboliczny, najlepszy moment, by razem upamiętnić ofiary katastrofy. Zginęły osoby z różnych opcji politycznych, społecznych, zawodowych. Pod tym względem rocznica katastrofy nigdy nie powinna nas dzielić. Teraz nikogo nawet nie pytam, jak będą wyglądały obchody w Białymstoku i czy pozostanie jakikolwiek ślad 10. rocznicy. Na razie czas pracuje na naszą niekorzyść, bo krzywa zachorowań idzie do góry. Na pewno 10 kwietnia zakażeń będzie więcej niż na początku Wielkiego Tygodnia (kiedy rozmawiamy). Nie wspominając, że nadal będą obowiązywały zakazy gromadzenia się.
W tym roku rocznica wypada w Wielki Piątek. To także wymiar symboliczny.
Bez wątpienia. Na pewno tego dnia stawimy się przy grobie ojca, choć - ze względu na obostrzenia związane z epidemią - nie zbiorowo. By zapalić świeczkę, chwilę się pomodlić i wracać do akcji „Zostań w domu”.
Ile cech Krzysztofa Putry odnajdziemy w działalności samorządowej Sebastiana Putry, miejskiego radnego klubu PiS?
Trudne pytanie. Ojciec był maksymalnie zaangażowany w sprawy społeczne. Nie wiem, jak on to robił przy naszej licznej rodzinie. Do dziś trudno mi pojąć, skąd miał czas i energię. Są chyba jednak rzeczy, które nas łączą z punktu widzenia działalności samorządowej. W końcu to ta sama krew. Staram się, podobnie jak ojciec, nie podejmować pochopnych decyzji. Myślę dość długo nad wieloma sprawami, by szukać rozwiązania, a nie licytować się o to, kto ma rację. Podchodzę do oponentów z wielkim szacunkiem. Nie zdarzyło mi się kogoś atakować ad persona. Próbuję rozmawiać na argumenty, merytorycznie. Ojciec starał się zachowywać przyzwoicie. Postępuję tak samo. Ale warto zapytać innych, jak mnie oceniają.
Co Krzysztof Putra, ale też i Sebastian Putra, bo w końcu - jak pan powiedział - ta sama krew, radziliby politykom, którzy toczą batalię w sprawie wyborów 10 maja?
Rozumiem jedną i drugą stronę sporu. Na pewno doradzałbym wyłączenie azymutu ukierunkowanego na własne cele polityczne czy partyjne. Wiemy, jaki jest układ sił i sondaże. Nie wierzę, że w tym momencie jest ktokolwiek, kto może zagrozić prezydentowi Andrzejowi Dudzie w walce o reelekcję. Trochę szkoda, że jest za mało czasu, by wprowadzić głosowanie w formie elektronicznej. Mimo wszystko na obecną chwilę skłaniam się ku temu, by wybory przeprowadzić w formie korespondencyjnej.
A pomysł Jarosława Gowina, by wydłużyć obecną kadencję prezydenta do siedmiu lat bez prawa reelekcji?
Jakoś mnie nie przekonuje. Nie wydaje mi się, że zmienianie konstytucji ze względu na koronawirusa byłoby mądrym rozwiązaniem. Z drugiej strony mam wrażenie, że opozycja wykorzystuje z pełną świadomością konsekwencje rygorów o stanie nadzwyczajnym czy klęski żywiołowej. Mogą one nie tylko zniszczyć gospodarkę, ale też wielu osobom pokrzyżować życie. To jest potężny arsenał w rękach mądrych ludzi, a mam wrażenie, że nasza władza jest w stanie w pewnym momencie zbytnio się zagalopować. Warto, by jedni i drudzy dali sobie na wstrzymanie.
Ale chyba w żadnym calu się na to nie zanosi.
Jeśli wybory mają się odbyć teraz, to należy zrobić wszystko, by zostały przeprowadzone w jak najbardziej bezpieczny sposób dla wszystkich. Moim zdaniem, wcale nie będzie łatwiej je zorganizować za kwartał, czy jeszcze później. Jeśli chcemy poważnie mówić o demokracji w naszym kraju, to ciągłość władzy powinna być zachowana. Ale też nie wyobrażam sobie, by w obecnej sytuacji prezydent był z innej opcji niż większość sejmowa. W przeciwnym razie mamy totalny paraliż w państwie, a Polska leży na łopatkach i się nie podniesie. Trzeba dać szansę tym, którzy teraz rządzą. Zobaczymy, jak z niej wyjdą. Dziesięć lat temu, gdy był Smoleńsk, ówczesna władza nie poradziła sobie. Mam nadzieję, że teraz będzie inaczej.