Jak Polska okazała się rajem dla uchodźców

Czytaj dalej
Fot. Archiwum rodzinne
Dorota Abramowicz, Łukasz Kłos

Jak Polska okazała się rajem dla uchodźców

Dorota Abramowicz, Łukasz Kłos

Prawie cztery tysiące dzieci oraz 14 tysięcy dorosłych Greków przyjęła Polska pod koniec lat 40. XX wieku. Dziś ich potomkowie mówią o polskiej gościnności, serdeczności i otwartości na obcych.

Dionisos Sturis, dziennikarz radia TOK FM, w ostatnią niedzielę na portalu społecznościowym napisał: „1948 - Polska przyjmuje 3934 uchodźczych dzieci z Grecji, gdzie trwa brutalna wojna domowa. >>Mali terroryści<< przyjeżdżają pociągami na Ziemie Odzyskane lub przypływają statkami do Trójmiasta...

W łachmanach, wygłodniałe, kaszlące, ze strupami na głowach, ze skołtunionymi włosami, ropiejącymi oczami, spocone, brudne, coraz bardziej przestraszone, często niepamiętające własnego nazwiska. Najmłodsze mają trzy lata, najstarsze - lat czternaście. Zupa mleczna na śniadanie, drewniany koń na biegunach i szmaciana lalka koniec końców przekonują małych złoczyńców, by złożyli bomby i granaty, i porzucili zamiar wysadzenia w p...u całej Polski. Ufff.

Część z nich nigdy nie wróciła do Grecji. Oni, ich dzieci i wnuki to dziś MY.”

- Sformułowanie „mali terroryści” musimy dokładniej omówić - taki twardy warunek stawia Sturis. Twierdzi, że nie wszyscy odczytują je ironicznie, że po wpisie sporo osób wyrażało swoje oburzenie. A on, jak tłumaczy, postanowił przede wszystkim nawiązać do niedawnej odmowy przyjęcia przez Polskę syryjskich sierot. Chciał przypomnieć, że można inaczej. Że mamy dobre i ciekawe doświadczenie w otaczaniu opieką uchodźców, i wreszcie że ofiarom wojny należy się wsparcie niezależnie, skąd pochodzą: Grecji czy Syrii.

Nieważne, że wtedy obowiązywał inny system, a teraz mamy inny. - Stosunek wobec uchodźców to papierek lakmusowy naszego człowieczeństwa - mówi Sturis.

Stosunek wobec uchodźców to papierek lakmusowy naszego człowieczeństwa

Opary pamięci

Wśród uchodźców, których w latach 40. przyjęła Polska, była także rodzina Dionisiosa Sturisa: dziadkowie z dziećmi, także jego - mały wówczas - ojciec. Po tym, jak w 1974 upadła junta czarnych pułkowników, a powrót do Grecji stał się możliwy, młody mężczyzna - już jako głowa rodziny - wraz z żoną Polką i dwojgiem dzieci wrócił do kraju przodków. Dionisios urodził się w Salonikach. Losy rodziny zaczęły się jednak komplikować. Nim mały Dionisios skończył drugie urodziny, matka spakowała troje dzieci i przyjechała na powrót do Polski.

- „Polscy Grecy” wyparowali ze świadomości Polaków. Niby każdy zna Eleni, Milo Kurtisa, wiele osób miało greckich kolegów i koleżanki w szkole czy w pracy, ale cała ich historia jest nieznana. Nie powstają o tym filmy czy książki - mówi Sturis. Sam postanowił wypełnić tę lukę. W marcu ukaże się jego książka „Nowe życie”. Relacjonuje w niej losy przedstawicieli kilku pokoleń przybyszów z Grecji. Są wśród nich uczestnicy wojny domowej, którzy przybywali do Polski po zakończeniu działań wojennych i byli leczeni w tajnym szpitalu w Dziwnowie. Rozmawia z nimi oraz z ich dziećmi.

- Większość z tych osób wróciła do Grecji lub do Macedonii. W Polsce została zaledwie garstka - mówi dziennikarz. - Ci ludzie kochają Polskę bezgranicznie. W ich wspomnieniach wiele jest wdzięczności dla Polaków. Podkreślają, że nie tylko uratowali ich przed śmiercią i prześladowaniami, jakie czekałyby na nich, gdyby zostali w Grecji. W trudnych chwilach Polska zapewniła im edukację, pracę, opiekę medyczną.

Śnieg dla Fotini

Ze ścian i półek gabinetu prezesa gdyńskiej firmy Olimpic, Georgiosa Orfanosa, zwanego przez przyjaciół Jurkiem, patrzy jego grecko-polska rodzina. Ojciec Wasylis i matka Fotini. Urodzone z małżeństwa z Polką córki: Fotini, która dostała imię po babci i Kasia. Zięciowie. Wnuki.

Rodzice już nie żyją, zmarli w 2009 roku. Najpierw mama, która na wieść o ciężkiej chorobie zażądała, by z Grecji przywieźć ją z powrotem do Gdyni. Powiedziała synom, że tęskni za Polską i za śniegiem. W dniu jej pogrzebu po raz pierwszy od dawna na witomińskim cmentarzu zrobiło się biało. Pół roku po żonie odszedł Wasylis. Też spoczął w polskiej ziemi.

- Polska, 29-milionowy kraj, przyjęła po II wojnie światowej prawie 4 tys. greckich dzieci i 14 tysięcy dorosłych - mówi Georgios Orfanos, przewodniczący Stowarzyszenia Greków w Polsce „Hellada”. - Wbrew temu, co twierdzą niektórzy publicyści, nie ściągano tu samych komunistów, ale przede wszystkim ofiary trwającej dziesięć lat w Grecji wojny, w tym wojny domowej. Uważam, że nazywanie moich rodziców komunistami jest nadużyciem.

Jak Polska okazała się rajem dla uchodźców
Archiwum rodzinne Fotini i Wasylis, rodzice Georgiosa Orfanosa spotkali się w obozie przejściowym dla greckich uchodźców w Czechosłowacji. Stamtąd wyruszyli do Gdyni, miasta, w którym byli szczęśliwi

Fotini była jeszcze dzieckiem, gdy z małej wsi pod Salonikami trafiła do oddziału partyzanckiego. Nie z własnej woli. Do jej ojca, dziadka Georgiosa, przyszli partyzanci żądając wydania jedynego muła, który miał nosić po górach ciężki karabin maszynowy. Bez muła żyjąca z uprawy tytoniu rodzina dziadka pomarłaby z głodu, więc dziadek oddał do noszenia ciężarów swoje dwie córki - Fotini i jej starszą siostrę.

Ojciec Georgiosa był marynarzem, pochodził z wyspy Karpathos na Morzu Egejskim. Władzom naraził się działalnością w związkach zawodowych. W obozie przejściowym w Czechosłowacji spotkał Fotini. Przyjechali do Gdyni, wzięli ślub, w latach 50. przyszli na świat ich synowie. Ona pracowała w Arce jako tkaczka sieci, on zaczął pływać. Początkowo jako zwykły marynarz na takich statkach, jak Pokój czy Kościuszko, gdzie greccy marynarze stanowili średnio 70 proc. załogi. Poszedł do polskiej szkoły, zdał maturę, skończył Szkołę Morską, zdobył szlify kapitańskie.

Podwórko

W domu rodzice mówili po grecku. - Kiedy tata chciał kupić koguta, najpierw sprawdzał mozolnie słowniki, a potem w sklepie prosił o „mąż dla kura” - śmieje się Orfanos.

Na podwórku Georgios płynnie przechodził na język polski i stawał się Jurkiem.

- W Gdyni zamieszkało około tysiąca Greków - opowiada przewodniczący Hellady. - Ktoś wpadł nawet na głupi pomysł, by oddać nam całą dzielnicę i stworzyć greckie getto. Sami Grecy nie wyrazili na to zgody.

Jak ich przyjęto? Bardzo dobrze. Zresztą Polska była krajem bardzo otwartym. Pamięć o okrucieństwach wojny sprawiała, że rosła empatia wobec uchodźców.

Georgios pamięta dom przy ulicy Abrahama, gdzie obok greckiej rodziny mieszkał i Tatar, i wilniuczka repatriowana z Syberii. Wszyscy sobie wzajemnie pomagali, a drzwi mieszkań nie zamykano na klucz. - Dzieciństwo miałem wspaniałe - wspomina Georgios. - Na podwórku nie było podziału na Polaków i Greków. Zawieraliśmy przyjaźnie, niektóre na całe życie. Moja historia jest jedną z wielu....

W 1984 roku rodzice Georgiosa, tak jak większość rodaków, wyjechali na stałe do Grecji. Pomieszkali w ojczyźnie ponad 20 lat. Kiedy Fotini dowiedziała się, że zostało jej kilka miesięcy życia, wrócili do Gdyni. Zostali w niej na zawsze.

Jak Polska okazała się rajem dla uchodźców
archiwum rodzinne Diamantisa Czatyrisa Nasi rozmówcy jako dzieci nie odczuwali nigdy podziału na Greków i Polaków. Lata 60. Szkoła Podstawowa nr 30 w Gdyni, greccy uczniowie: Nikos, Maria, drugi Nikos, Ania i Mirka i na dole druga Ania.

W Gdyni mieszka obecnie około 600 potomków greckich uchodźców, ich dzieci i wnuków, pochodzących często z mieszanych polsko-greckich rodzin. Na corocznych spotkaniach organizowanych w klubie greckim większość gości stanowią przyjaciele - Polacy.

A jednak coś się zmieniło. Niedawno Georgios odwiedził kardiologa, by założyć na 24 godziny badający pracę serca aparat Holtera. Przypomina on przyczepianego do pasa walkmana, od którego odchodzi kilka elektrod. - Tylko proszę nie chodzić do centrum handlowego - poradziła pielęgniarka.

- Może zaszkodzić sercu? - spytał.

- Nie, ale jak zobaczą kogoś takiego jak pan, osobę śniadą o południowej urodzie, z wystającymi spod koszuli kabelkami, to mogą pana rzucić na podłogę i skuć kajdankami.

Orfanos mówi, że w życiu by sam na to nie wpadł.

Ale ktoś inny może wpaść.

Penelopa wsiada na statek

Chrisostomosa Simeonidisa koniec wojny domowej w Grecji zastał na statku zmierzającym do Murmańska. Kontrakt musiał dopływać do końca. Był częścią spłaty długu jeszcze z czasów okupacji niemieckiej. Wówczas to Chrisostomos za fortunę zdobył penicylinę dla ratowania życia żony, której groziła śmiertelna wówczas gruźlica. Do rodzinnego kraju wracać już nie miał po co. Wprawdzie w komunistycznej partyzantce nie walczył - od 13. roku życia pływał na morzach - ale członkostwo w niewłaściwej partii skutkowało dla niego dwoma wyrokami śmierci. Azyl znalazł w Gdyni. Zatrudnił się w Polskich Liniach Oceanicznych. Żona została natomiast w Grecji. Efrosini udało mu się sprowadzić do Polski dopiero w 1952.

- Mama sama z siebie nigdy by nie przyjechała. Dla niej Polska była dziwnym, obcym krajem na drugim krańcu Europy - wspomina syn Simeonidisów, Filip. - Przez dziesięć lat, jak Penelopa, wiernie czekała na ojca. A że droga powrotu wciąż pozostawała zamknięta, wreszcie ugięła się.

W Grecji cały czas trwała nagonka na komunistów, więc Efrosini do Polski nie mogła jechać prostą drogą. Najpierw udała się więc do Londynu. Stamtąd dopiero, pod wątpliwym pretekstem, wsiadła na statek i wypłynęła do Gdyni.

Państwo Simeonidis dostali od PLO lokal socjalny w budynku przy ul. Korzeniowskiego w Gdyni. W tamtych latach ulica tętniła od gwaru greckich dzieci. Dziś w tym miejscu stoją apartamentowce zbudowane przez spółkę Ryszarda Krauzego. Ale w latach 50. Simeonidisom musiał wystarczyć pokój cztery metry na pięć, toaleta za zasłonką, do tego kuchnia i łazienka dzielona z innymi rodzinami greckich imigrantów.

- Ale cieszyliśmy się wszyscy, bo mogliśmy żyć wspólnie w jednym fyrtlu - zapewnia Filip. On sam urodził się już w Polsce, właśnie przy Korzeniowskiego, w 1956 w samym środku baby boomu lat pięćdziesiątych. Rok później urodziła się siostra.

Pięć kondumów w barszczu

Większość greckich ojców pracowała w PLO. Ich rejsy ciągnęły się miesiącami. Czasem mężczyźni znikali nawet na półtora roku. Ale gdy wracali, zaczynało się świętowanie. Marynarze lubili odwiedzać gdyńską restaurację Złoty róg. A że starszym nauka języka polskiego szła opornie, to dochodziło często do zabawnych sytuacji. Grecy jakoś szczególnie upodobali sobie kołduny w barszczu. Dlatego też swoim zwyczajem od progu wołali łamaną polszczyzną: „Panie kochany, pięć kondumów w barszczu, proszę!” Kelnerzy pospiesznie przyjmowali zamówienie, byle tylko goście nie rzucali „sprośnościami” przy stołach.

Imigrancka społeczność trzymała się razem. Choć na brak dobrych relacji z Polakami nigdy nie narzekali. Szczególnie w relacjach damsko-męskich między grecką a polską młodzieżą widać było chemię. Niemniej mniejszość grecka dbała o ojczyste tradycje. Działali we własnym klubie.

- Jeszcze na początku lat 60. w barakach przy ul. Batorego funkcjonowała grecka szkoła - wspomina Diamantis Czatyris, którego ojciec Michalis przybył do Gdyni w 1949 r. i tu poznał matkę, rdzenną Pomorzankę. - Moja starsza o trzy lata siostra, Mirka, skończyła w niej drugą klasę, a potem jak wiele greckich dzieci przeniosła się do Szkoły Podstawowej nr 30.

Wielu młodych Greków chętnie szło w ślady ojców i gremialnie zapisywało się do szkoły morskiej. Tam przechodzili kursy, zdobywali szlify oficerskie. Część później pływała w PLO. Inni pracowali dla mniejszych armatorów.

- Któregoś razu podczas kursu wszyscy dostali nakaz, by udać się do przychodni na rutynowe prześwietlenie płuc - wspomina Filip. - A że polskie „płuco” brzmi łudząco podobnie do greckiego, niewybrednego określenia męskiego organu, w szeregach nastąpił popłoch. Jak się tylko dowiedzieli, co mają badać, to chłopy pouciekali z przychodni. Nikt im przecież na obcej, choć gościnnej ziemi nie będzie w portki zaglądał - śmieje się Simeonidis.

Grecja spłaciła dług

Na początku lat 80. XX w., gdy ze względów ekonomicznych i politycznych emigrację wybrało ponad milion Polaków, Grecja spłaciła dług z nawiązką. Tuż przed i zaraz po ogłoszeniu stanu wojennego do kraju Homera wyjechało 800 tysięcy naszych rodaków. Część wyruszyła stamtąd dalej w świat, na stałe zostało 180 tysięcy osób. Mają swoje szkoły, kościoły katolickie, greckich przyjaciół.

Filip Simeonidis często porównuje najnowszą historię Grecji i Polski.

- Faktem jest, że od czasu wejścia Grecji do Unii bardzo wiele się w kraju zmieniło. Wiele w tym było życia ponad stan. Grecy niewątpliwie narobili długów. Ale też wiele jest w tym winy polityków. Dwie partie kolejno zdobywały władzę w Grecji i dwie kolejno zagarniały dla siebie coraz to więcej z państwowego garnuszka. Ludzie początkowo nie protestowali. Nie czuli potrzeby, skoro wciąż niosła ich fala prosperity. Kiedy jednak zrobiło się naprawdę gorąco, wdrożone reformy najdotkliwiej uderzyły w klasę pracującą, a nie tę posiadającą - tłumaczy Simeonidis. - Widzę wiele analogii między oboma krajami. Tyle że w Grecji pewne procesy wydarzały się wcześniej.

W żartach ostrzega, że jest prorokiem. Gdy w 2004 reprezentacja Grecji startowała w mistrzostwach Europy, jako jeden z nielicznych w Trójmieście, włączając rodaków, wieszczył jej zwycięstwo. Z dumą powtarzał „a nie mówiłem” kibicom zebranym w lipcu 2004 w jego gdyńskiej restauracji El Greco. A czy dziś Polska jest przyjaznym krajem dla przybyszów?

- Cała rzecz zasadza się na dwóch filarach. Na szczerości i tolerancji - przekonuje Simeonidis. Podkreśla, że poprawność polityczna koniec końców przynosi nieszczęście. Ale też nie może być zgody na agresję. - Możemy mieć poglądy od prawa do lewa, możemy pochodzić z rozmaitych zakątków Europy i świata, ale musimy mówić szczerze o tym, co nam dolega. Kiedy w 1976 roku jako młody chłopak po raz pierwszy pojechałem do Grecji, ujęło mnie to, że w jednej kawiarni szesnaście osób, kuzynostwo i przyjaciele, o skrajnie różnych poglądach, od narodowców i rojalistów po komunistów i chadeków, mogło rozmawiać swobodnie i bez nienawiści.

Możemy mieć poglądy od prawa do lewa, możemy pochodzić z rozmaitych zakątków Europy i świata, ale musimy mówić szczerze o tym, co nam dolega

Jerzy Orfanos przypomina, że dziewięciomilionowa Grecja mimo ciężkiego kryzysu ekonomicznego ostatnio przyjęła 200 tysięcy uchodźców z Syrii i krajów ościennych.

- Nikt ich tam nie prześladuje - mówi Orfanos. - I Grecy jakoś dają sobie radę. A czy słyszała pani o wybuchających w Grecji bombach czy innych atakach terrorystycznych? Kiedy więc słyszę, że ściągnięcie kilku rodzin uchodźców do Trójmiasta jest zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa, odpowiadam, że to bzdura.

dorota.abramowicz@polskapress.pl
lukasz.klos@polskapress.pl

Dorota Abramowicz, Łukasz Kłos

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.